- Wyglądasz
przepięknie, córeczko.
Aurora
przysiadła na wannie i spojrzała ciepło na Gwen. Dziewczyna uśmiechnęła się i
obróciła wokół własnej osi. Czarne włosy były splecione w warkocza, który
zaczynał się na czubku jej głowy i opadał na plecy. Czarna sukienka na
szerokich ramionach była prosta, ale podkreślała jej atuty. Na szyi błyszczał
złoty łańcuszek z zawieszonym krukiem, łypiących na wszystkich rubinowymi oczami.
- Dziękuję mamo.
Kobieta
podeszła do niej i podała jej pudełeczko na biżuterię.
- Chciałam ci je dać dopiero na bal
maturalny, ale wyglądasz tak cudownie… - Zaśmiała się, próbując odgonić łzy z
oczu. Gwen przytuliła ją mocno. – Wydaje mi się, że dopiero wczoraj twój ojciec
podał mi cię w szpitalu. Od początku miałaś te swoje złote oczy. Lekarze
twierdzili, że to cud. I mieli rację, byłaś, jesteś cudem. Żałuję, że Greg nie
może cię widzieć…
- Mamusiu, przestań. Bo zaraz się
rozbeczę.
Aurora
zaśmiała się i pogładziła ją po policzku. Jej brązowe oczy lśniły od łez.
- Musisz wiedzieć, że nie odszedł z
własnej woli. Na pewno nie z własnej. Kochał cię i kochał mnie. Jeśli gdzieś
tam jest to na pewno za tobą tęskni – znów zaśmiała się nerwowo i otarła łzy. –
No już otwórz!
W
środku na czarnym aksamicie leżały kolczyki, białe diamenciki w oprawie białego
złota, przypominały kształtem łzę. Niektóre miały błękitny blask, gdy łamało
się na nich światło. Gwen aż pisnęła z radości. Odwróciła się do lustra i szybko
przypięła je do uszu. Wyglądały idealnie. Pasowały do jej jasnej skóry i
kruczoczarnych włosów.
- Idealnie pasują. Spójrz na mnie,
proszę – kobieta musnęła jej policzku odrobiną różu.
- Mamo – Gwen przeciągnęła ostatnią
samogłoskę. – Wiesz, że nie lubię różu na policzkach.
- Gin. Popatrz w lustro.
Z
ciężkim westchnieniem spełniła prośbę matki. Jej policzki miały lekki kolor,
były nim tylko muśnięte. Złagodziło to choć trochę jej ostre rysy i chłodne
spojrzenie. Wyglądała dużo cieplej.
- Dziękuje mamo – uściskała ją
mocno i pożegnała się.
Lottie
uścisnęła ją w kuchni i życzyła powodzenia. Dziewczyna pomachała im, gdy
wycofywała swój samochód z podjazdu. We wstecznym lusterku widziała czarny
futerał skrzypiec swojej babci. Po śmierci Janette rozstroiły się i
przyprószyły kurzem, ale nie wyobrażała sobie, żeby zagrać swój ostatni koncert
w liceum na innych skrzypcach.
Ledwie
wyjechała z drogi dojazdowej do swojego domu zadzwonił jej telefon. Odebrała
go, posługując się zestawem głośnomówiącym.
- Halo?
- Panna Ravenscar? - Roześmiała się
głośno. Artur próbował obniżyć swój głos i brzmiał prześmiesznie. – Nie wyszło
mi, prawda? – Jego baryton znów był normalny.
- Cześć misiek. Wyszło. Jak po
egzaminie?
- Zadowolony. Dzwonię, żeby życzyć
ci powodzenia na koncercie. Napisałem do Willa, żeby mi ciebie nagrał.
- Pełna inwigilacja. A ty co
będziesz robił?
Minęła
tablicę informującą, że wjechała do Banetown. Zwolniła. Miała piętnaście minut
zapasu do zebrania orkiestry.
- Zadzwonił do mnie Jack i zaprosił
na piwo. Zgodziłem się.
Gwen
zachłysnęła się powietrzem. Znów zaczęło padać.
- Arturze, chyba nie mówisz
poważnie. Jack od Melanie?
Chłopak
westchnął ciężko.
- Wiem, co myślisz. Ale jest w
Londynie z Mel, są u jej ciotki i on się nudzi, bo one znów gdzieś poszły. Nic
mi się nie stanie. Mel to nie Morgana. Poza tym mam Excalibura.
Prychnęła.
- I co zabijesz ją? Arturze,
błagam. Znam cię. Współczujesz, dlatego tak trudno będzie nam to zakończyć.
Zawsze tak było, że szukałeś remisu, ale…
Chłopak
warknął.
- Wiem Gwen, wiem – oczami
wyobraźni widziała jak zamyka oczy i marszczy brwi. - Tym razem nie będę, jak
przyjdzie, co do czego to zrobię, co będzie trzeba. Ale teraz się nie martw,
jedź do szkoły i zagraj tak, jakby od tego zależało jutro. I pomyśl czasem o mnie
– dodał lekko zachrypniętym tonem.
Przewróciła
oczami i skręciła na szkolny parking. Zaparkowała i zmieniła głośnik na
telefon. Przyłożyła aparat do policzka.
- Jeszcze tylko tydzień.
- Szybko zleci. Powodzenia,
kochanie. Trzymam kciuki.
- Dziękuję – już miała się
rozłączyć, gdy dodała: Arturze, proszę uważaj na siebie.
***
Gwen
odetchnęła z ulgą, gdy zaczął się ostatni antrakt. Była naprawdę zmęczona grą.
Odkręciła butelkę i wypiła kilka sporych łyków. Kilka osób z orkiestry wyszło
na korytarz porozmawiać ze znajomymi i rodziną. Dziewczyna pomachała Bonnie,
która rozmawiała z sekcją rytmiczną i również opuściła aulę. Większość osób
skierowała się do kafeterii, gdzie sprzedawano ciasto i kawę. Aurora miała
słabość do domowych wypieków, więc na pewno też tam była.
Dziewczyna
nie myliła się. Odnalazła swoją matkę w tłumie siedzącą w towarzystwie
szczupłej, ale niskiej blondynki o szafirowych oczach. Gdy ją zobaczyła, wstała
i uścisnęła ją mocno.
- Cudownie ci idzie, nie masz
pojęcia jaka jestem dumna! To moja koleżanka z liceum i studiów Anastazja
Marshall.
- Miło mi cię poznać Ginevro.
Wyciągnęła
do niej rękę, którą dziewczyna odruchowo ujęła. Nie mogła uwierzyć własnym
uszom. To ten głos słyszała w szpitalu, gdy była nieprzytomna.
- Chyba się już znamy, proszę pani.
- Nie możesz mnie pamiętać,
spotkałyśmy się jak byłaś malutka.
Usiadła
obok swojej matki, naprzeciw kobiety. Jej krótkie blond włosy okalały okrągłą
twarz. Miała żywe niebieskie oczy, podkreślone rdzawą kreską. Splotła palce na
filiżance, odsłaniając nadgarstek. Gwen przyjrzała się tatuażowi na skórze
kobiety. Kolejna druicka runa w jednym dniu. Zakręciło się jej w głowie.
- Jest pani konserwatorem sztuki?
Anastazja
uśmiechnęła się.
- Nie, jestem nauczycielką. Pracuję
w szkole dla dziewcząt, które są – zawahała się, odchrząkując – uzdolnione.
- Ana, proszę – wyszeptała Aurora,
ale Gwen i tak to usłyszała.
Blondynka
spojrzała na nią niebieskimi oczami. Ciszę i gęstą atmosferę, która zapadła
przy stoliku, przerwał dzwonek telefonu Aurory. Przeprosiła je, po czym wyszła
na korytarz, by w spokoju porozmawiać.
- Czuję, że odnalazłabyś się w
mojej szkole – powiedziała Anastazja, przyglądając się Gwen przymrużonymi
oczami.
- Z całym szacunkiem, ale nie wie
pani nic o moich talentach.
Kobieta
uśmiechnęła się pod nosem.
- Od razu widać, że jesteś
Ravenscar, masz ich pazur. No cóż, wiem więcej o tobie niż myślisz. Przyglądamy
się tobie od dłuższego czasu.
Gwen
wiedziała, że ma na myśli jej wybuch sprzed półtorej roku. Pochyliła się lekko
nad stołem. Jej złote oczy błysnęły mocno.
- Wyłóżmy karty na stół. Przecież
rozpoznaje pani głos – warknęła, czuła krew przyspieszającą w jej żyłach.
Wzięła
głęboki oddech, który miał ją uspokoić.
- Jesteś naprawdę potężna –
powiedziała cicho.
- Przepraszam za to – Aurora opadła
na krzesło. – Dzwoniła pani Lancey.
Gwen
uniosła brwi.
- Co chciała od ciebie matka
Melanie?
- Najwyraźniej Mel nie odzywa się
do niej od dwóch miesięcy. Po przyjeździe do Banetown praktycznie urwał się z
nią kontakt. Jej chłopak Jack też nic nie wie.
Dziewczyna
zbladła. Nie mogła złapać tchu.
- Jak to Jack nic nie wie? – Ledwie
wysapała.
Przed
oczami pojawiły jej się czarne plamki. Zacisnęła dłonie na kolanach, by ukryć
przed kobietami ich drżenie. Woda w butelce przednią, zaczęła bulgotać.
Przymknęła powieki, próbowała opanować swoją Moc, a zdenerwowanie nie było zbyt
pomocne.
- Gwen, wszystko w porządku?
- Tak, tak. Przepraszam, muszę już
iść.
Wybiegła
z kafeterii i próbowała dodzwonić się do Artura. Odezwała się tylko poczta
głosowa. Zaklęła siarczyście, na co kilka osób zareagowało głośnym
westchnieniem. Przyłożyła dłonie do twarzy. Jak mogła być taka głupia! To
jasne, że Morgana nie pokaże im swojej własnej twarzy. Mogła się tego domyślić.
Czy bransoletka była faktycznie od Jacka, czy to też był magiczny obiekt od
czarownicy. Najgorsze w tym wszystkim było to, że doskonale wiedziała, kiedy
Artur będzie sam. I wykorzystała ten moment.
Łzy
pojawiły się w jej oczach. Przycisnęła dłoń do twarzy. Nie wiedziała, co ma
zrobić. Droga z Banetown do Londynu samochodem trwałaby prawie siedem godzin,
nie uwzględniając korków. A Morgana już teraz mogła zabijać jej chłopaka.
Krople przezroczystej cieczy płynęły po jej policzkach, a ona nie miała zamiaru
ich ścierać.
Musiała
się dostać do Londynu szybciej i znała tylko jeden sposób.
Rozległ
się pierwszy dzwonek. Biegiem rzuciła się do auli, gdzie Bonnie siedziała już
przy fortepianie. Jej brązowe włosy były rozpuszczone i rzucone na plecy.
Podbiegła do niej i oparła się o instrument.
- Gwen. Co ci jest?
Wzięła
chrapliwy oddech.
- Wybacz mi Bonnie, ale ja muszę
jechać. Artur – urwała, nie wiedząc, co powiedzieć dalej.
Dziewczyna
zamknęła z hukiem klawiaturę.
- Chcesz mi powiedzieć, że
wychodzisz przed końcem sztuki? Masz pojęcie ile to dla mnie znaczy? Jezu Gwen,
nie sądziłam, że wywiniesz mi taki numer!
- O co chodzi?
Do
barierki podeszła Rosaline. Zielonymi oczami wodziła między obiema
dziewczynami.
- Wybacz mi, ale on jest w
niebezpieczeństwie i muszę jak najszybciej go znaleźć.
- Chyba oszalałaś! – Krzyknęła
Rose. – Obleje cię.
- Błagam, zrozumcie mnie…
Blondynka
położyła dłoń na czole.
- Tego się obawiałam, jak mogłam ci zaufać. Jesteś po prostu nieobliczalna.
- Tego się obawiałam, jak mogłam ci zaufać. Jesteś po prostu nieobliczalna.
- Panno Blake – Anastazja Marshall
pojawiła się znikąd. – Myślę, że Ginevra nie robi tego specjalnie. Ma pani tyle
wspaniałych skrzypków, którzy na pewno znają tą partię i dadzą sobie radę.
Proszę jej wybaczyć.
Rose
zamknęła oczy. Gwen nie miała pojęcia, co się właśnie wydarzyło, jednocześnie
była ogromnie wdzięczna tej kobiecie kimkolwiek była, za pomoc. Nauczycielka
spojrzała na nią ze smutkiem.
- Przepraszam. Idź Gwen, jeśli
naprawdę, co się dzieje to musisz iść.
Dziewczyna
rzuciła się jej na szyję i uściskała ją mocno. Przytuliła też Bonnie, która z
westchnieniem lekko poklepała ją po plecach. Gdy zabrzmiał drugi dzwonek,
wypadła na korytarz.
- Ginevro! – Głos Anastazji
rozbrzmiał ponad gwarem widzów.
Odwróciła
się na pięcie, kosmyki jej włosów, które uwolniły się z upięcia, okalały jej
twarz. Czarna sukienka lekko zsunęła się z jej ramienia. Poprawiła ją niedbałym
ruchem ręki. Kobieta stała prosto między mijającymi ją ludźmi i patrzyła na nią
żywymi, błękitnymi oczami. Podeszła do niej, a w jej dłoni błysnęło ostrze.
Złapała dziewczynę za nadgarstek i szybko pociągnęła metalem po skórze. Gwen
wzdrygnęła się, ale nie poczuła bólu – tylko lekkie pieczenie. Jej skórę pokrył
czarny tusz. Zupełnie jakby była nocnym łowcą. Gdyby nie wściekłość i smutek,
którą czuła roześmiałaby się.
- Uważaj na siebie – powiedziała
tylko kobieta i puściła ją.
- Dziękuję.
Nie
miała pojęcia, kim jest ta kobieta, ani co jej zrobiła. Ale czuła siłę, która
pobudziła jej serce, by szybciej pompowało krew. Biegła długimi korytarzami, a
jej nogi były jakby silniejsze. Wypadła na parking, pokryty kałużami, deszcz
zacinał ostro, przez co jej ubranie natychmiast przemokło.
Dopadła
do swojego samochodu i drżącymi dłońmi odpaliła silnik. Wyjechała na drogę i
ruszyła w stronę domu.
Saphiro!
Trzęsła się
z zimna, gdy czekała na odpowiedź smoczycy. W końcu w jej głowie odezwał się
jej aksamitny głos.
Gwen,
co się dzieje?
Otworzyła
przed nią swoją głowę, pozwalając jej skorzystać ze swoich wspomnień. W czasie,
gdy Saphira przeglądała jej myśli udało jej się wyjechać z miasta. Deszcz
przestał padać tylko na chwilę, co wykorzystała, by docisnąć gaz do podłogi.
Wiedziała, że ryzykuje, ale musiała znaleźć się jak najszybciej przy Arturze.
Muszę
go odnaleźć. Użyje zaklęcia lokalizacji. Mam w domu kilka jego rzeczy. Ale jak
się dostanę do Londynu? Samochodem będzie to trwało wieki.
Zaniosę
cię.
Dasz
sobie radę z takim obciążeniem?
Smoczyca
prychnęła głośno.
Ginevro,
jestem magicznym stworzeniem. Dam sobie radę.
Dziewczyna
tylko kiwnęła głową. Wpadła do pustego domu i pognała po schodach do góry. W
biegu zrzuciła sukienkę i przebrała się w czarne spodnie, bawełnianą koszulkę
na krótki rękaw i gruby sweter. Złapała za kilka koszulek Artura i rzuciła je
na podłogę w pokoju. Sięgnęła po samochodową mapę Wielkiej Brytanii i
wyciągnęła nad nimi ręce. Szeptała szybko zaklęcie, a karki przesuwały się
poniżej jej rąk. W końcu zatrzymały się, na mapie pokazującej północną stronę
londyńskich przedmieść. Położyła na karcie jeden z ostro zakończonych kamieni z
runami, które znalazła razem z księgą zaklęć.
- Wskaż mi – wyszeptała w języku magii.
Kawałek
skały obrócił się i wskazał punkt, którego współrzędne wpisała w GPS w
telefonie. Okazało się, że jest oddalony o 150 km od Londynu. Włos zjeżył się
jej na karku. Co takiego kombinowała Morgana, że musiała wyciągnąć Artura tak
daleko. Nie skupiała się na tym jednak długo, był bliżej niej niż myślała.
Bądź, co bądź to dla niej lepiej.
Zbiegając
na dół, ubrała wysokie buty, które zasznurowała pomagając sobie magią. Złapała
płaszcz i wybiegła na zewnątrz.
Saphiro.
Gdzie jesteś?
Przyjdź
nad jezioro, wyląduje tam za chwilę.
Dziewczyna
ruszyła biegiem w wskazanym kierunku. Już z daleka usłyszała łomot skrzydeł
smoczycy, cień jej ciała na chwilę przysłonił jej księżyc i spowił las w mroku.
Potknęła się o wystający korzeń i runęła jak długa, boleśnie tłukąc sobie
kolano i biodro. Jęknęła mimowolnie. Zacisnęła zęby i poderwała się z mokrej
ziemi.
Poczuła
Saphirę całą sobą, jeszcze zanim ją zobaczyła. Smoczyca miała zatroskaną minę.
- Jesteś gotowa – powiedziała,
przyklękując na lewe kolano. – Wiem, o tym. Udowodniłaś to.
Gwen
odbiła się od ziemi i wylądowała na jej grzbiecie.
- Nie pamiętam, jak się to robiło –
wyszeptała, czując narastającą panikę.
Spokojnie.
Wszystko ci pokażę.
Po chwili
jej głowę wypełnił obraz jej siedzącej na grzbiecie smoka. Ułożyła podobnie
nogi i złapała się wystającego przed nią kolca. Saphira stanęła na nogach
pewnie i rozprostowała skrzydła. Gwen nadal nie mogła pojąć ich rozmiaru.
Smoczyca poruszyła nimi lekko i przysiadła na zadzie.
Siła
z jaką odepchnęła się od ziemi, sprawiła, że Gwen prawie zsunęła się do tyłu.
Zamachnęła się kilka razy skrzydłami i wzbiły się ponad las. A potem wyżej i
wyżej. Powietrze było lodowate i wilgotne. Ich oddechy zamieniały się w parę.
Ale dziewczyna nie marzła, mimo wiatru smagającego jej ciało, rozwiewającego
włosy, czuła ciepło.
Otoczyłam
cię warstwą ochronną, która działa podobnie jak ta, którą wyczarowałaś, by
ratować Artura przed moim ogniem. Jej utrzymanie nic mnie nie kosztuje – dziewczyna
nie mogła przestać się zdumiewać z jaką łatwością odczytuje jej emocje. Nie
potrafiła sięgnąć tak głęboko w smoka. – Odpocznij. Nie pozwolę ci spaść.
Gwen jednak
nie była śpiąca. Po chwili wzniosły się ponad chmury i zostały oświetlone
blaskiem gwiazd i księżyca. Pod nimi roztaczał się szarawy ocean chmur. Wiatr
tutaj był odrobinę lżejszy. Smoczyca frunęła mocno odpychając się skrzydłami.
Musiała osiągnąć już ogromną prędkość, lecieć szybciej niż pikujący sokół.
Położyła się płasko na jej grzbiecie. Obserwowała szybkie ruchy skrzydeł.
Uspokajał ją miarowy dźwięk uderzania o powietrze. Zamknęła oczy, modląc się,
by zdążyły na czas.
~*~*~*~
Cześć Miśki!
Porobiło się, co? Podoba Wam się przebieg akcji? Zostawcie komentarz!
Porobiło się, co? Podoba Wam się przebieg akcji? Zostawcie komentarz!
Trzymacie się,
Jak zwykle zabetowała niezastąpiona Julią z "Książki według Wącham Książki" <3
O ludzie! Kochana to jest boskie! Wcale się nie pospieszyłaś! Wszystko jest jak zwykle paskudnie cudowne ;) Mam nadzieję, że Gwen zdąży na czas. Na pewno. Nie może być chyba inaczej? Nie odpowiadaj ;) Kim jest Anastazja? Myślę, że na pewno kimś dobrym. Nie mylę się? Pojawi się jeszcze? Ach ta Morgana. Geniusz zła po prostu...
OdpowiedzUsuńŻyczę duuuużo weny, kochana!
Całuję, M
To jest cudowne!!! Świetny pomysł na opowiadanie, bardzo mi się podoba, czekam na kolejny rozdział. :)
OdpowiedzUsuń