czwartek, 28 stycznia 2016

EPILOG

Miecz Marsa nie tknie ani pożar nie osmali
Słów, w których żyjesz, w których żyć będziesz już zawsze.
Wbrew śmierci, zapomnieniu — dwom potężnym wrogom —
Będziesz wciąż iść przed siebie, a chwały twej ślady
Ujrzą oczy potomnych, wszystkich, którzy mogą
Żyć jeszcze na tym świecie aż po dzień zagłady.
Nim w ów dzień Sądu kształt twój żywy z grobu wstanie,
Żyj w tym wierszu, miej w oczach kochanków mieszkanie.

~William Szekspir "Sonet 25"

              

  Pięć lat później.

                Średniej wielkości dom z dużym ogrodem stał na wzgórzu, z którego roztaczał się widok na zielone pastwiska i wzburzone morze. Marcowy wiatr niósł ze sobą zapach pierwszych kwiatów, które zakwitały wśród traw oraz słoną woń morskiego powietrza. W oddali pasły się konie.
                Kobieta o czarnych włosach związanych w luźnego koka siedziała przy fortepianie, grając cicho Debussy’ego i obserwowała swojego synka bawiącego się w salonie. Chłopiec miał trzy lata, czarne loczki i błyszczące srebrno-niebieskie oczy. W rękach trzymał pluszowego białego konia, którym galopował po podłodze, oparciu kanapy i instrumencie. Jednocześnie nucił graną przez matkę melodię.
                Wnętrze było utrzymane w ciepłych kolorach, które kontrastowały ze sobą. Ciemna boazeria na ścianach, odbijała żółtą farbę w kuchni. Powietrze wypełniał aromat ziół i jeszcze ciepłego ciasta. Chłopiec przerwał zabawę i przez chwilę nasłuchiwał. Kobieta także skupiła się na ciężkim krokach na bocznych schodach, które prowadziły do garażu. Dziecko odłożyło zabawkę i pobiegło do kotłowni. W domu rozległ się wesoły pisk i męski głos.
                Kobieta zamknęła pokrywę instrumentu i oparła o nie dłonie. Czekała, z lekkim uśmiechem, który rozjaśniał jej twarz.
                Mężczyzna o kasztanowych włosach, nadal nie ujarzmionych i srebrnych oczach wszedł do salonu i uśmiechnął się szelmowsko na widok żony. Jego szerokie barki podkreślał zielony mundur. Zatrzymał się w pewnej odległości od niej, patrzył na nią, a jego srebrne oczy pociemniały. Pocałował syna w czarne włosy i postawił na drewnianej podłodze.
- Dobrze, że wróciłeś – powiedziała Gwen i rzuciła mu się na szyję.
                Roześmiał się i pocałował ją mocno w usta.
- Bleee – jęknął chłopiec, zasłaniając rączką buzię.
                Artur odsunął się niechętnie od kobiety.
- Wolałbyś, żeby tatuś nie kochał mamusi, Ani?
- Nie – malec roześmiał się, gdy ojciec zaczął go gonić i podniósł wysoko do góry.
                Chłopiec objął szczupłymi ramionkami szyję ojca i umieścił głowę między jego żuchwą, a barkiem. Artur wolną ręką objął żonę w pasie.
- Co robiliście, gdy mnie nie było?
- Byliśmy na konikach! – Krzyknął radośnie Ani. – Pójdziemy dzisiaj, też? – W jego oczach błyszczała nadzieja.
- Anakin – powiedziała miękko Gwen, gładząc jego miękkie włosy. – Daj tatusiowi odpocząć. Pójdziemy jutro, co?
                W oczach malucha pojawiły się łzy. Kobieta westchnęła i pogłaskała go po policzku palcem.
- Zawiozę cię, Ani – Artur uśmiechnął się do niego. – Ale musisz ładnie zjeść obiadek i potem pojedziemy, co?
                Chłopiec krzyknął z radości i mocno przytulił ojca. Mężczyzna postawił go na podłodze i przez chwilę patrzył, jak jego syn ślizgiem wpada do salonu i kontynuuje podróż swojego siwego rumaka. Kciukiem przesunął po wardze Gwen.
- Tęskniłam – powiedziała. – Nie wyjeżdżaj na tak długo, proszę.
                Pocałował ją. Nawet po prawie dziesięciu latach całował ją z taką samą pasją.
- Postaram się – dodał z szelmowskim uśmiechem, pstrykając ją lekko w nos.
                Przewróciła oczami.
***
                Artur wyszedł z łazienki z mokrymi włosami. W półmroku odznaczała się sylwetka Gwen leżąca w łóżku. Wyszedł na korytarz i zajrzał do pokoju Anakina. Chłopiec spał z odrzuconą kołdrą zaciskając piąstkę na białym koniu. Obok niego leżał sfatygowany już, czerwony smok, który kiedyś należał do Gwen. Z radia cicho dobiegał głos lektora czytającego „Eragona”. Zatrzymał audiobook’a i przykrył syna kołdrą. Pogładził jego czarne włosy, identyczne do włosów jego matki. Pocałował go w czoło i po cichu wyszedł z pokoju, zamykając za sobą drzwi.
                Wrócił do sypialni i położył się obok żony. Gwen zamruczała cicho, wtulając się plecami w jego szeroką pierś. Pocałował ją w odsłonięty fragment szyi. Wsunął rękę pod koszulkę kobiety i położył dłoń na jej brzuchu, splatając ich palce razem. Poczuł chłód jej obrączki i pierścionka, przyciśniętego do jego skóry. Rozluźniła się w jego ramionach.
- Muszę ci coś powiedzieć.
                Odwróciła się, a jego ręka przesunęła się na plecy kobiety. Skorzystał z jego i przyciągnął ją do siebie. Pocałowała go powoli, celebrując tą chwilę. Zupełnie się nie spiesząc, każdy ruch miał swój czas, a oni mieli go pod dostatkiem.
- Czekam – dodał, gdy przez dłuższą chwilę gładziła jego obojczyk.
- Po pierwsze, wczoraj doszło zaproszenie na ślub Willa i Bonnie.
                Artur zaśmiał się.
- No nareszcie! Super, cieszę się. A po drugie? – dodał zniecierpliwiony, gnany jakimś dziwnym przeczuciem.
- Pojedziemy tam w czwórkę.
                Mężczyzna zamilkł, nie za bardzo rozumiał, co miała na myśli. Gin wodziła palcem po jego ustach, nie patrząc mu w oczy. Wokół niej roztaczał się zapach jaśminowego żelu pod prysznic i lawendowego szamponu.
- Gwen – zaczął, cichym, drżącym od emocji głosem. – To znaczy, że jesteś w ciąży?
                Roześmiała się. Spojrzała mu w oczy, jej złote oczy zdawały się lśnić własnym blaskiem i z pełną powagą powiedziała:
- Tak.
                Stłumił krzyk w poduszkę, gdy się opanował pocałował ją mocno, sadzając sobie na udach. Nachyliła się i musnęła zębami płatek jego ucha.
- Kocham cię – wyszeptał. – Cieszę się jak wariat.
                Pocałowała go.
- Byle cicho. Twój pierworodny śpi, a ja nie mam ochoty uspokajać was obu…
                Uśmiechnął się tak jak tylko on potrafił.
W tym uśmiechu się zakochała. I to dwukrotnie.
                Przez ten uśmiech nieraz miękły jej kolana.
                Pogładziła jego szorstki policzek i linię żuchwy.
- Chciałbym, żeby to była dziewczynka… - wymruczał, patrząc na nią. – Miałbym najpiękniejszą córkę, żonę i całkiem przystojnego syna… Przynajmniej wiadomo by było, kto jest ich ojcem.
                Zaśmiała się cicho.
- Oby byli skromni po matce.
                Przewrócił oczami, po czym uniósł się, by dosięgnąć jej ust. Uwielbiał ich miękkość i smak.
                Położyła głowę na jego piersi, lekko zsuwając się na bok, przerzuciła nogę przez jego twardy brzuch. Słuchała równego bicia serca, przyśpieszonego z radości. Jedną ręką gładził jej plecy, a drogą kreślił kółka na biodrze. Jego oddech stawał się coraz spokojniejszy. Gwen zamknęła oczy. Uwielbiała ten moment, gdy był w domu, gdy mogła leżeć wtulona w jego pierś, słuchać bicia serca, które biło dla niej. Artur położył dłoń na jej brzuchu, lekko zaokrąglonym na dole.
- Nie wiem, czy to Boska sprawka, czy jakiejś innej siły, ale tak czy siak każdego dnia dziękuję Bogu, że dał mi szansę naprawić wszystkie winy i, że wybaczy mi popełnione grzechy – wyszeptał, a jego oddech łaskotał jej ucho. Po chwili dodał zamyślonym głosem. – Sądząc po tym jaką mam rodzinę, to wybaczył.
                Pocałował ją lekko w czoło. Zamruczała cicho.
- Dziękuję.
- Za co, Gwen?
                Spojrzała na jego twarz. Srebrne oczy błyszczące w blasku księżyca, kasztanowe włosy, wilgotne od wody, lekko garbaty nos. Miał piękne kości policzkowe. Przesunęła palcem po jego żuchwie.
- Za każdy dzień, w którym jesteśmy razem.
                Pocałował ją i zamknął oczy. Ich oddechy mieszały się, nos Gwen wypełniał jego zapach, tak doskonale znany: lekko korzenny z silną nutą cytrusów. Zasnęli wtuleni w siebie, ich serca wybijały ten sam spokojny rytm. Dłonie leżały splecione na niebieskiej pościeli. Księżyc przesuwał się po niebie, a gwiazdy na wschodzie bledły, aż pozostała tylko samotna Wenus i różowe palce Jutrzenki – jako zapowiedź poranka.
                Świat się zmieniał, ale oni ciągle byli tymi samymi osobami, które zakochały się w sobie tamtego marcowego dnia pod starym drzewem. Ciągle byli Arturem i Ginevrą, nieidealni, wybuchowi, ale oddani. Kochający się ponad wszystko i ponad czasem.


KONIEC


"PONAD CZASEM"
82 949 SŁÓW
37 ROZDZIAŁÓW
646 DNI NA BLOGOSFERZE
PONAD 13 000 WYŚWIETLEŃ

Jesteśmy tutaj, w miejscu, gdzie wszystko się kończy. Ta historia przeszła ze mną bardzo wiele. Jak sami widzicie to prawie dwa lata mojego życia. Bardzo ważne dla mnie lata. Osiągnęłam bardzo wiele tym opowiadaniem, jest w mojej opinii najlepszym opowiadaniem, jakie napisałam. Wiele z Was zna mnie jeszcze z "Amazonki" i widziało (przynajmniej mam taką nadzieję) przemianę, która zaszła we mnie.
Chciałabym podziękować wszystkich, którzy byli ze mną od początku i nie tylko. W szczególności Julii , która była wspaniałą betą, mimo że na początku uważała, że "Ponad czasem" jest średnie, więc cieszę się, że pokochałaś tą historię.
Jednak najbardziej dziękuję Tobie, tak Tobie, moja droga, mój drogi. Osobo, która siedzi przed ekranem i właśnie to czyta, za każde wyświetlenie mojego bloga, napisanie chociażby zdania pod którymkolwiek z rozdziałów, każdy komentarz znaczył dla mnie bardzo wiele.
Dziękuję, że byliście ze mną, pisaliście na fejsie, asku.
Jezu! Aż mi się ryczeć chce!

Obiecuję, że to nie koniec, że powrócę. W jakiś sposób. 
Mam nadzieję, że w dorosłym życiu, bo w końcu za kilka miesięcy osiemnastka, będę nadal pisać.
Kto wie, może już niedługo mignę Wam z nowym linkiem do nowego bloga? Obserwujcie fanpage i zerkajcie tutaj.

Ostatnią rzeczą, która muszę Wam powiedzieć to, żebyście zwrócili uwagę na bohaterów. Zmienili się? Co o nich myślicie?
Chciałabym, żeby każdy napisał coś krótkiego w komentarzu, minkę cokolwiek. Żebym wiedziała, że ktoś tu był. 

No dobra, teraz serio ostatnia sprawa.
Jestem nadal na ask'u , instagramie no i istnieje fanpage moich opowiadań oraz współpracuję z pewną utalentowaną Panią od zapachu książek :)

Dziękuję Wam za ten czas. 
Bardzo Was kocham.

Wasza Raven

sobota, 23 stycznia 2016

Rozdział 35.

Październikowe słońce niosło ze sobą ostanie ciepłe dni. Lekki wiatr zrywał z drzew złote, czerwone i brązowe liście układając je na ziemi jak mozaikowy dywan. Srebrny samochód mknął wąską drogą, nad którą korony drzew stworzyły kolorowe sklepienie. Kobieta za kierownicą miała duże czarne okulary i krótkie blond włosy, ciemniejsze przy czaszce. Jej niegdyś piękną twarz szpeciła podłużna blizna, biegnąca od brwi do połowy policzka – pamiątka po błędzie młodości. Spojrzała w lusterko i zobaczyła, że jedzie za nią czarny SUV.
                Jęknęła cicho. Została odnaleziona. Wiedziała, że prędzej, czy później to się stanie.
                Jej samochód sam skręcił w leśną drogę i zatrzymał się po przejechaniu kilkudziesięciu metrów leśnym duktem. Czarne auto stanęło za nią. Wyszła z niego dziewczyna o długich czarnych włosach, które powiewały na lekkim wietrze. Machnęła ręką, a drzwi do auta kobiety otworzyły się szybko, prawie wypadając z zawiasów.
- Melanie – powiedziała silnym głosem. – Wyjdź i zakończ to.
                Blondynka rzuciła okulary na siedzenie pasażera i powoli wysiadła. Gwen wyglądała jeszcze piękniej niż zapamiętała. W szarym cienkim płaszczu, z rozwianymi włosami, które podkreślały jej jasną cerę. Wysmuklała, co podkreślały wąskie spodnie i buty na średnim obcasie. Stała pewnie, lekko opierając ciężar na prawej nodze.
- Witaj Gin – Melanie chciała, by jej głos brzmiał równie pewnie, ale nie potrafiła zapanować na jego drżeniem.
                Dziewczyna uśmiechnęła się krzywo.
- Długo cię szukałam. Minęły cztery lata od śmierci Morgany. Dopiero niedawno wpadłam na twój trop.
                Melanie nie mogła, nie uśmiechnąć się triumfalnie. Ucieczka przed najpotężniejszą czarownicą na świecie, wcale nie była prosta, ale udawało jej się. Aż do teraz.
- Nie łatwo było cię przechytrzyć. W sumie cieszę się, że to zakończymy.
                Gwen roześmiała się cicho, włożyła dłonie do kieszeni. Wyjęła z niej paczuszkę, owiniętą w czerwony materiał. Melanie wzdrygnęła się, doskonale wiedziała, co jest w środku.
- Gdy Anastazja powiedziała mi, pół roku temu, że tylko to zostało po tobie w domu Morgany, od razu zrozumiałam, dlaczego nie mogę cię odnaleźć – wyciągnęła z zawiniątka rubinowy naszyjnik. – Szukałam twojej mocy, ale nie sądziłam, że z niej zrezygnujesz, że zrezygnujesz z władzy jaką ci dawała. To coś nowego, prawda?
                Spokój z jakim mówiła Gwen, był przerażający. Nigdy nie była wyrachowana, była ciepła i miła. Teraz stała przed nią bezwzględna kobieta, która pałała żądzą zemsty. Melanie nie była urodzoną czarownicą. Potrafiła wyczuć Moc i to przyciągnęło ją do Morgany. Dała jej coś, czego nigdy nie miała, a zawsze pożądała. Od kiedy tylko poczuła Moc w Gwen, zazdrościła jej.
- Dlaczego dopiero teraz? – Spytała Melanie, chcąc popchnąć rozmowę na inne tory. – Bały się, że zamienisz się w tyrana jak Morgana?
                Złote oczy Gwen pociemniały. Lekki wiatr zmienił się w chłodny podmuch, który poderwał z ziemi liście i przerzucił je na drugi koniec polany. Dziewczyna zacisnęła kurczowo pięść, aż zbielały jej knykcie. Melanie wiedziała, że ma rację. Gwen od zawsze miała skłonności do mroku.
- Miałam ważniejsze rzeczy do zrobienia od ciebie.
                Mel zaśmiała się.
- Racja, ratowałaś magiczny świat. Zaprowadzałaś pokój. Winszuje – westchnęła. – Skończmy to. Mam już dosyć uciekania. Jestem w szachu. To od ciebie zależy, czy padnie mat.
                Gwen wyciągnęła w jej stronę spód dłoni. Nogi kobiety oplotły grube łodygi bluszczu, który rozrastał się i coraz bardziej dusił jej ciało. W końcu owinął się wokół jej rąk, naciskając mocno na klatkę piersiową. Każdy oddech stał się udręką.
- Nie wierzyłam, że możesz być tak głupia i wracać do Banetown – powiedziała Gwen, podchodząc bliżej. Pachniała ciągle tymi samymi perfumami. – Po co tu wróciłaś? Chciałaś zranić moją mamę, Charlotte, skrzywdzić małą Violet, a może masz coś, co zagroziłoby Saphirze?
                Zacisnęła rękę w pięść, a grube pnącza jeszcze mocniej zaczęły miażdżyć zebra Melanie.
- Nie wiem. To także mój dom – wychrypiał zgodnie z prawdą.
                Gwen przyłożyła dłoń do twarzy. Opuściła ją i schowała do kieszeni, by ukryć drżenie.
- Mogłabym cię zabić, wiesz? I nikt by się nie dowiedział. Nawet gdzie jest twoje ciało – powiedziała tak cicho, że Melanie ledwie ją usłyszała poprzez wycie wiatru. Jej twarz zbladła jeszcze bardziej. – Nie zrobię tego. Wybaczyłam ci zdradę, wybaczyłam wszystkie rany, które mi zadałaś. Ale nigdy nie wybaczę, że próbowałaś zranić moich bliskich. Jednak pozwolę ci odejść – razem z jej słowami nacisk był coraz słabszy, a pnącza wracały do ziemi. Kobieta zabrała kilka łapczywych oddechów. – Wróć do rodziny, do Stanów, ułóż sobie życie, ale nigdy nie wracaj do Wielkiej Brytanii. Będę wiedzieć, a wtedy cię znajdę i nie okażę litości – powiedziała cicho. – Wyjedź przed końcem tygodnia – dodała, odwracając się na pięcie. – Do twarzy ci w blondzie – rzuciła przez ramię.
                Ostatni raz spojrzała na swoją dawną przyjaciółkę, a jej surowe spojrzenie złagodniało na krótką chwilę. Gdy wsiadła do samochodu jej wzrok znów był zimny. Melanie patrzyła jak nawraca i znika na głównej drodze. Dopiero wtedy pozwoliła sobie na danie upustu emocjom. Łzy pociekły jej po policzkach. Po czterech latach tułaczki po Europie, szukania schronienia wśród starych przyjaciół. W sumie liczyła na to, że Gwen ją odnajdzie i uwolni w taki, bądź inny sposób od tej męki. Wsiadła do samochodu i otarła oczy.
- Słucham? – Odezwał się męski głos w głośnikach zestawu głośnomówiącego. Usłyszała głośny oddech. – Melanie to ty?
                Zdławiła w sobie płacz.
- Tak, to ja. Wracam do domu.
***
                Gwen zatrzymała się przed swoim rodzinnym domem. Słońce powoli zachodziło, oświetlając okna. Wyjęła z bagażnika niewielką torbę i siatkę z zakupami. Wiedziała, że nikogo nie będzie. Aurora była w Paryżu, a Charlotte przychodziła tylko raz w tygodniu podlać kwiatki. Otworzyła zamki i zapaliła światło w korytarzu, pomieszczenie wypełniał zapach płynu do mycia drewna. Ściany na klatce schodowej pokrywały zdjęcia. Zatrzymała się na chwilę i przyjrzała się im. Jedno z nich było ślubnym zdjęciem jej matki i Jacka. Pobrali się rok po maturze Gwen, gdy wyprowadziła się na studia do Londynu, jednak rzadko widywała swojego ojczyma. Obok wisiało zdjęcie jej i Artura na wakacjach w Normandii. Dotknęła palcem uśmiechniętej twarzy swojego chłopaka. Rzuciła swoje rzeczy przy schodach i w ciszy rozpakowała zakupy. Zauważyła otwarte wino, stojące na drzwiczkach lodówki. Nalała sobie kieliszek.
                Po spotkaniu z Melanie wciąż była roztrzęsiona. Miała dwadzieścia dwa lata, a koszmary tamtej nocy nadal ją nawiedzały. Wypiła szybko trunek i odstawiła szkło na blat. Owinęła się ciaśniej swetrem i włączyła ogrzewanie. Artur dzień wcześniej wyjechał na poligon w Kornwalii, a ona postanowiła spędzić ten czas w Banetown. Pomyśleć, spotkać się z Saphirą. Natrafiła na ślad Mel przypadkiem. Nigdy nie powiedziała swojemu chłopakowi, że jej poszukuje. Odwiódłby ją od tego pomysłu. Przez cztery lata dowiedziała się, że jego serce nadal jest miękkie i skore do przebaczania i w przeciwieństwie do niej, wybaczył Melanie całkowicie albo po prostu odpuścił.
                Przebrała się w swojej garderobie w miękkie, czarne rurki i grubą bluzę z kapturem. Ubrała trampki z cholewką za kostkę i wyszła tylnym wyjściem z domu. Idąc przez las, odsuwała sobie gałęzie za pomocą magii. Lekki wiatr, niósł ze sobą zapach jeziora i drzew. W końcu dotarła na pomost, na którym kilka lat wcześniej spotkała Artura. Jego rodzina także wróciła do Banetown. Mała Violet uwielbiała Beauty z wzajemnością, tu miały dużo miejsca na harce. A poza tym byli tu bezpieczni. Saphira stale nad nimi czuwała.
                Usiadła na końcu pomostu, jedną nogę opuszczając w stronę tafli, a drugą podciągając do góry i opierając na niej brodę. Nad nią ostatnie ptaki śpiewały swoją piosenkę, podczas łowów na niedobitki owadów. Uniosła z dna jeziora kamień, miał idealny kształt. Rzuciła nim płasko, a on odbił się od wody kilka razy, aż w końcu zanurzył się w ciemnych odmętach.
                Gwen? Głos Saphiry pojawił się tak nagle, że prawie krzyknęła. To ty. Witaj moja mała.
                Hej.
                Chciała zapytać, gdzie jest, ale usłyszała dźwięk skrzydeł młócących powietrze. Zadarła głowę i wysoko na niebie zobaczyła niewielką sylwetkę smoka. Z daleka zdawała się być czarna, ale w ramach jak się zbliżała, dostrzegła jej błękitną barwę. Smoczyca zapikowała gwałtownie i otworzyła skrzydła nad wodą, wzburzając fale na jeziorze i rozwiewając rozpuszczone włosy Gwen.
                Wylądowała z gracją na trawie przy brzegu. Dziewczyna skoczyła na nogi i pobiegła po starych deskach, które trzeszczały pod jej stopami. Zeskoczyła z pomostu na wilgotną trawę, tracąc równowagę przy lądowaniu. Rzuciła się na szyję smoczycy i mocno przycisnęła policzek do jej łusek.
- Tęskniłam – powiedziała Saphira. – Nie było cię bardzo długo.
                Spojrzały sobie w oczy. Złote naprzeciw szafirowym.
- Znalazłam ją, Saphiro – ledwie zapanowała nad swoim głosem. – Straciłam panowanie nad sobą, ona już chyba nie chciała walczyć. Uciekała przez lata. Zaatakowałam ją, chciałam ją zgładzić. Boję się, że Moc mnie przerasta.
                Smoczyca dotknęła nosem jej czoła.
                Malutka… Czynisz postępy, każdego dnia stajesz się potężniejsza. Uwierz w swoje siły, nie w Moc. We własną siłę, przecież wiem, że jesteś silna. Pamiętaj, kto komu służy. Ty Mocy, czy ona tobie?
                Gwen otarła pojedynczą łzę.
- Ona mi – wyszeptała.
                Uwierz w siebie. Muszę zobaczyć, co z naszą małą Violet. Polubiłam ją, chciałabym, żeby okazała się być Jeźdźcem.
                To okaże się z wiekiem, Saphiro.
                Smoczyca westchnęła.
- Zobaczymy się niedługo moja mała – powiedziała i dotknęła jej czoła.
                Potem spojrzała w bezchmurne niebo i rozłożyła skrzydła. Machnęła nimi, a Gwen zasłoniła swoją twarz. Obserwowała, idąc po pomoście, jak smoczyca leci nad taflą jeziora, a jej odbicie ją goni. W końcu machnęła ogonem i wzbiła się w niebo. Zatoczyła krąg nad lasem i odleciała w stronę dworku Creagh’ów. Dziewczyna usiadła na chłodnych deskach i obserwowała ciemniejące niebo na wschodzie. Ostatnie promienie słońca ogrzewały jej plecy.
                Minęła może godzina, gdy poczuła chłód bijący od jeziora. Chciała czuć. Czuć cokolwiek, co odwiodłoby ją od myślenia o Melanie i o swoich zapędach. Nie chciała zmienić się w potwora. Studia astrologiczne i magiczne ją wykańczały, bieganina między dwoma uczelniami, a domem. Mijała się z Arturem w mieszkaniu. Chwile razem przez ostatnie lata były krótkie, wyrwane, ale nadzwyczaj piękne. Mieszkali w niedużym mieszkaniu w starej kamienicy, na poddaszu. Ich mieszkanie wypełniały książki, muzyka i wieczna tęsknota. Tęskniła za nim w każdej chwili, gdy go nie było. Oparła ramiona na kolanach.
- Myślałem, że zostawiam cię w Londynie – usłyszała głos za swoimi plecami.
                Krzyknęła cicho. Artur stał luźno na początku pomostu. Miał na sobie skórzaną kurtkę, która podkreślała jego szerokie barki i nisko opuszczone jeansy. Kasztanowe włosy nadal były rozczochrane, jakby dopiero co wstał z łóżka. Wstała i ruszyła w jego kierunku.
                Chłopak roześmiał się i chwycił Gwen w ramiona, jej stopy oderwały się od ziemi. Oplotła go nogami w pasie, przytulając się do niego całą powierzchnią ciała.
- Boże, co ty tu robisz? Miałeś być na poligonie!
                Pocałował ją w czubek nosa i postawił na deskach.
- Obydwoje ładnie kłamiemy. Miałaś się uczyć do jakiegoś kolokwium – zawahał się. – Musiałem coś załatwić z ojcem. Postanowiłem, że zajrzę do twojego domu, bo miałem nadzieję, że spotkam Aurorę lub Lottie, ale zamiast tego zobaczyłem samochód mojej dziewczyny.
                Uśmiechnęła się niewinnie.
- Kupiłam składniki na spaghetti, musisz być głodny – otworzył usta, by coś powiedzieć, ale przeszkodziła mu krótkim pocałunkiem. – Ja jestem. Chodźmy już.
***
                Artur rozpalił w kominku i dom wypełnił się przyjemnym zapachem dębiny i sosnowego drewna. Gwen wyciągnęła ze spiżarki czerwone wino, wbiła korkociąg, ale nie mogła go wyciągnąć. Chłopak objął ją od tyłu i bez wysiłku wyciągnął korek. Pocałował ją w policzek i rozlał je do kieliszków. W tym czasie Gwen podała makaron na stół.
                Usiedli naprzeciw siebie, zupełnie jak gdyby siedzieli w swoim małym mieszkanku w Londynie. Oparła stopy o jego stopy, dużo cieplejsze od swoich. W tle grała cicho muzyka. Artur przyglądał się jej twarzy, skupieniu, gdy nawijała makaron na widelec. Sam niewiele jadł. Nie był zbyt głodny po wizycie u swojej macochy i ojca, gdzie poczęstowano go zapiekanką.
- Nie patrz tak na mnie – powiedziała, a na jej policzki wypłynęły rumieńce.
Uwielbiał to.
- Dlaczego? Myślałem, że wolno mi na ciebie patrzeć w każdy sposób – wymruczał niskim głosem, jednocześnie gładząc jej kolano.
- Nie jak jem – zaśmiał się. – Źle się wtedy czuję. Poza tym nie zasługuję na to spojrzenie, gdy wyglądam jakbym przesiedziała dwie godziny na pomoście.
- Zawsze zasługujesz, nawet jeśli chodzisz w dresowych spodenkach i moim podziurawionym T-Shircie, a może szczególnie wtedy.
                Roześmiała się, a rumieniec pokrył jeszcze większą cześć jej policzków. Oblizała powoli wargi z pomidorowego sosu i napiła się powoli wina, patrząc na salon.
- Po co tu przyjechałeś? Jakie podejrzane interesy wymagały, żebyś tu przyjechał nic mi nie mówiąc? Oszczędzilibyśmy na benzynie, jadąc razem.
                Uśmiechnął się tak, jak tylko on potrafił. Na widok tego uśmiechu miękły jej nogi nawet po takim czasie. Jak kot wstał powoli od stołu i sprężystym krokiem go obszedł. Jednym ruchem obrócił jej krzesło. Siedziała przodem do niego w rozpiętej bluzie i półprzezroczystej białej koszulce, spod której wystawał czarny stanik. Była najpiękniejszą kobietą na świecie. Patrzyła na niego w niemym szoku.
- Gwen – powiedział, przyklękając. – Ginevro Ravenscar, moje serce należy do ciebie od zawsze i będzie do ciebie należeć zawsze. Od zawsze wiem, że chce z tobą być w zdrowiu i chorobie, szczęściu i nieszczęściu, pogodzie i niepogodzie – zaśmiała się, a w jej oczach błyszczały łzy. Wyciągnął z kieszeni granatowe pudełeczko, otworzył je, pokazując jej zawartość. – Gwen, kochanie, czy uczynisz mi ten zaszczyt i zostaniesz moją żoną?
                Rozpłakała się.
                Oczekiwał się krzyku, śmiechu, ataku paniki, ale nie płaczu. Łzy płynęły po jej zaróżowionych policzkach. Patrzył na nią w milczeniu, zapominając języka w ustach.
- Oczywiście, że tak!
                Rzuciła mu się na szyję. Krzesło odsunęło się i upadło na podłogę. Przywarła do niego ustami. Jej pocałunek był żarliwy, jakby całowała go po raz pierwszy od lat. Przycisnął ją do siebie lewą ręką. Wargi dziewczyny smakowały pomidorami i czerwonym winem. Zapach perfum był zmieszany z wonią lasu. Otarła dłonią policzki i pogłaskała go po twarzy. Wziął jej lewą rękę i na serdeczny palec założył pierścionek z białego złota z dużym, owalnym diamentem, odbijającym światło na niebiesko, otoczonym przez misternie wyrzeźbiony metal.
- Tata zachował ten pierścionek na życzenie mamy. Należał do jej ojca, który podarował go mojej babci i tak dalej. Jest trochę staroświecki, ale oboje jesteśmy, prawda?
                Zaśmiał się nerwowo.
                Pocałowała go powoli, celebrując każdą chwilę.
- I to bardzo.
                Artur wstał i pociągnął swoją narzeczoną do góry. Spojrzał na jej dłoń, pierścionek idealnie pasował do niej. Pocałował ją w rękę i pierwszy wszedł na schody. Pogasiła tylko światła na dole i radio, ruchem dłoni. Wpadli do jej pokoju, nie przestając się całować. Gwen zrzuciła mu bluzę z ramion i sięgnęła do krańca koszulki. Szybko pozbył się jej górnej warstwy ubrań i rzucił je w kąt. Popchnęła go na łóżko, a on pociągnął ją za sobą. Całowali się żarliwie, a między ich ciałami nie było ani grama wolnej przestrzeni. Ziębiła ją klamerka jego paska, która wbijała się w jej brzuch. Spletli palce razem i usłyszeli cichy szczęk metalu. Spojrzała na ich złączone dłonie i dwa pierścienie błyszczące w półmroku.
                Gdy jakiś czas później leżeli pod cienką kołdrą, pachnącą różami. A księżyc srebrzył ich skórę, Artur dotknął jej nagiego ramienia. Kreślił na nim skomplikowane wzory. Gwen opierała głowę między jego obojczykiem, a piersią, słuchając przyspieszonego rytmu jego serca. Pocałowała rozgrzaną skórę chłopaka. Drugą ręką dotknął jej żuchwy i zadarł do góry.
- Kocham cię – wyszeptał, całując ją delikatnie.
- Ja ciebie bardziej.
                Uśmiechnął się.
- Nie sądzę, żeby ktokolwiek mógłby kochać bardziej niż ja ciebie.

                Nie miała szansy mu odpowiedzieć. Przycisnął usta do jej warg z taką pasją, że nie potrafiła się skupić już na niczym innym oprócz jego dotyku.

O to i jest długo wyczekiwany rozdział 35.
Mam nadzieję, że Wam się podobał, koniecznie dajcie znać w komentarzach!
Bardzo dziękuję za ożywienie na blogu, nie macie pojęcia jak wiele to znaczy. 
Już mówiłam kilku osobom, że prawie spisałam tego bloga na straty. Bo co to za przyjemność dodać wisienkę na tort, której nikt nie zauważy?
Żadna...
Ale na szczęście to już za nami - blog znów żyje, wróciły na niego osoby, które kojarzę jeszcze z "Amazonki" - Dziewczyny, nawet nie macie pojęcia ile to dla mnie znaczy, że jesteście ze mną od samego początku praktycznie!

Jesteście najlepszymi czytelniczkami, a jeżeli są wśród Was Panowie to proszę się nie obrażać tylko dać znać, że takowi się zdarzają na tym blogu!

Kocham Was,
Raven.

PS. Kolejnego postu spodziewajcie się na przełomie stycznia i lutego.

wtorek, 5 stycznia 2016

Rozdział 34.

                Ogromne drzwi Akademii otworzyły się przed Gwen i Arturem, zanim którekolwiek z nich zdołało choćby zapukać. Dziewczyna odetchnęła głęboko i weszła do środka pewnym krokiem. Jej chłopak trzymał się pół kroku za nią, nonszalancko trzymając dłonie w kieszeniach. Jednak wiedziała, że tym gestem maskuje swoje zdenerwowanie. W zaciśniętej pięści trzymał Excalibura zamkniętego w postaci długopisu, był gotów w każdej chwili go wyciągnąć z zdjąć skuwkę.
                Na szerokich schodach stały cztery radne. Każda z nich miała długą suknię o wąskich rękawach, zebraną w talii. Na nagiej skórze ich szyi i piersi pełzły czarne linie druidzkich run. Piper miała sukienkę w kolorze intensywnej czerwieni, która idealnie pasowała do jej prawego oka i kontrastowała z lewym. Laurel była ubrana w biel, Margo w ciemną zieleń, a Anastazja w błękit. Za nimi stały dwie postacie w szarych szatach z kapturami na głowach.
- Witaj Ginevro Ravenscar – odezwała się Piper. – Witaj Arturze Creagh z rodu Pendragonów, mam zaszczyt powitać was na wyjątkowym Konwencie Sabatów – zeszła szybko po schodach, a jej suknia powiewała za nią. Pozostałe czarownice nadal stały w blasku słońca. – Sabrine zaprowadzi cię do auli, gdzie czeka na ciebie miejsce. My zajmiemy się przygotowaniem Gwen.
                Drobna dziewczyna, o pofarbowanych na rubinową czerwień włosach, dygnęła przed Gwen i wskazała drogę Arturowi. Chłopak musnął ustami jej wargi i ruszył za swoją przewodniczką. Piper przepuściła Gin na schodach, czarownice otoczyły je wianuszkiem i poprowadziły schodami. Po kilku minutach marszu po krętych korytarzach znalazły się w pokoju, którego okna wychodziły na ogromny zielony ogród.
- Rozbierz sukienkę za tym parawanem – powiedziała Margo. – Znajdziesz tam szlafrok, później druidzi naniosą na ciebie runy.
                Gwen nie mogła mówić. Stres ścisnął jej gardło. Kiwnęła tylko głową.
                Otuliła się miękkim materiałem szlafroka i wyszła zza parawanu. Czarownice posadziły ją na krześle i Lauren szybkimi ruchami długich palców upięła jej miękki włosy w eleganckiego koka, podobnego do tego, w które one były uczesane. Odsunęły się, a ich miejsce zajęli druidzi. Nic nie mówili, wyjęli tylko krótkie ostrza o szpiczastym kształcie. Zdusiła w sobie drżenie, widząc ich ostre końce. Zagryzła wargi, gdy chłodny metal dotknął jej skóry. Wiedziała, co ją czeka. Anastazja wyjaśniła jej wszystko. Runy miały dać jej siłę, by mogła panować na Mocą. Każda czarownica je nosiła, a szczególnie nakładano je do dużych zaklęć. Wspomagały, pomagały czerpać bezpośrednio z żywiołu. Rzadko kto potrafił okiełznać żywioł, posługiwano się słowem.
                Jednak żadne nauki nie mogły ją przygotować na ból ich nakładania. Lekkie pieczenie, które czuła podczas rysowania runy przez Anastazję było niczym przy bólu druidzkich run. Skóra piekła niemiłosiernie, a ona miała wrażenie, że rozrywa się każda komórka w jej ciele. Nie płakała, zamknęła oczy. Nie pozwoliła łzom płynąć. W końcu ból ustał. Wzięła powoli oddech, powietrze wypełniło jej płuca, przynosząc ulgę. Margo pomogła jej wstać i zaczęła upinać na niej pasy materiału w białym kolorze. Szeptała zaklęcia, aż na jej ciele uformowała się suknia, o takim samym fasonie, co suknia Margo.
- Wybierz sobie kolor, kochana – powiedziała ciepło.
                Gwen spojrzała na nią i pomyślała, że gdyby Matka Natura miała być postacią to wyglądałaby jak czarownica ziemi.
- Jak mam to zrobić?
                Anastazja stanęła obok Margo i splotła ramiona na piersi.
- Mocą – uśmiechnęła się pokrzepiająco.
                Pozostałe czarownice obserwowały ją ukradkiem, pragnąc, by nie czuła na sobie presji. Gwen rozluźniła palce i delikatnie dotknęła materiału. Ciepło z jej piersi przesunęło się poprzez ramiona do dłoni, które po chwili zrobiły się całkowicie gorące. Zamknęła oczy. Moc rozchodziła się od jej dłoni w dół i w górę, czuła jej delikatne muśnięcia na całej skórze.
- Ma talent – powiedziała cicho Lauren do Piper.
                Gwen otworzyła oczy i spojrzała na czarownice, które uśmiechały się szeroko. Margo delikatnie popchnęła ją w stronę ogromnego lustra. Dziewczyna znów zamknęła oczy, chcąc mieć niespodziankę. Jej suknia była w kolorze ciemnego ametystu, prawie wpadające w oberżynę. Fiolet podkreślał jej oczy i delikatne usta. Czarne kosmyki, które wysunęły się z upięcia, pogłębiały jego barwę.
- Wyglądasz przepięknie – powiedziała Anastazja. – Chyba czas, żebyśmy ci wyjaśniły, co może się wydarzyć podczas konwentu.
                Gwen poczuła nagłe uderzenie strachu. Czyżby Artur miał mieć rację?
- Ze spokojem – powiedziała Piper, widząc jej zdenerwowanie. – Nic ci się nie stanie. Jak dobrze wiesz, nasze środowisko jest podzielone. Wiele czarownic popierało Morganę, kilka sabatów nawet bardzo. Rada nie chciała się zgodzić przez wieki na obranie jej na swoją przywódczynie. Dlatego musisz się przygotować na Próby.
                Gwen uniosła brew i spojrzała na swoje towarzyszki.
- Poddana zostaniesz próbie ognia, wody, ziemi i powietrza – kontynuowała za przyjaciółkę Margo. Jej głos nie był już tak matczyny jak kilka minut wcześniej, emanowała siłą i potęgą. – Po krótce: będziesz musiała go przywołać z siebie, a to dosyć trudna sztuka. Nie wolno ci wykorzystać wody w kranie, czy rosnących roślin…
- Wyjątkiem jest powietrze, bo jest wszędzie – dodała Lauren, przepraszając Margo krzywym uśmiechem. – Ale radzę ci wykorzystać go w inny sposób…
- Lauren. Nie wolno ci – przerwała jej Anastazja. – Nie możemy ci powiedzieć, co masz zrobić. Wymaga to użycia twojej inteligencji i umiejętności wykorzystania Mocy. Jesteś potężna, dasz sobie radę.
                Czarownice spojrzały po sobie, a atmosfera zdawała się gęstnieć. Gwen westchnęła tylko krótko, ale to wystarczyło, by skupić na sobie ich uwagę.
- Nie kłóćcie się – poprosiła. – Wasza wiara we mnie wiele dla mnie znaczy. Nie jestem tutaj, bo mnie o to poprosiłyście. Chce tu być, chcę zakończyć te tysiąc letnie spory. Pogodzę sabaty, a potem usunę się w cień.
                Kobiety spojrzały na siebie i uśmiechnęły się szeroko. Piper złapała dłoń Margo, która ujęła rękę Lauren. Anastazja złapała jej lewą rękę, a Lauren prawą.
- Otwórz się – powiedziała cicho jej sąsiadka.
                Pozwoliła zasłonie swojego umysłu opaść, Moc w jej żyłach zawrzała. Przepływała od jednej do drugiej, zataczając krąg. Powietrze rozwiało ich włosy. Rośliny w rogu eksplodowały wzrostem, wypuszczając różowe kwiaty. Wszystkie świece w pokoju zapłonęły, a woda zaczęła niespokojnie drżeć w karafce.
***

                Gwen nie mogła pojąć rozmiarów Akademii, tylko dzięki magii tak ogromny budynek, mógłby się zmieścić w sercu Londynu. Aula miała wysokość dwóch pięter, sklepiona dachem z dużymi oknami, przez które wpadały promienie czerwcowego słońca. Przy swoim ogromie była bardzo pusta, kilkanaście rzędów krzeseł i jedno drzewo, które wyrastało z podłogi. Jego korona miała drobne czerwone kwiatki.
                Sala była pełna ludzi, głównie kobiet, ale widać było także kilku mężczyzn. Gwen przyglądała im się z góry, stojąc na balkonie. Artur siedział w pierwszym rzędzie, słońce grało na jego kasztanowych włosach. Nerwowo obracał w palcach Excalibura. Zauważyła, że główne drzwi otworzyły się i weszły przez nie członkinie Rady. Czarownice wstały, oddając im należny szacunek. Wśród nich były także uczennice Akademii.
- Witajcie siostry, witajcie bracia – powiedziała Piper, Margo spojrzała prosto w oczy Gwen i kiwnęła głową. Był to znak, że powinna zejść na dół. Dziewczyna ruszyła wąskimi schodami, ale cały czas słyszała donośny głos kobiety. – Zakończyła się pewna era, podczas której Morgana la Fay była jedną z najpotężniejszych czarownic. Jej śmierć dla wielu was była ciosem, współczujemy wam straty – Gwen prawie krzyknęła z oburzenia. – Ale jej czyny, zło, które uczyniła, było nie wybaczalne. Ród Ravenscar odniósł ogromne straty, dlatego czuje ogromny zaszczyt, przekazania wam informacji, że jest między nami Piąta.
                Na sali zapadła cisza. Gwen zacisnęła dłonie, ale czuła w palcach mrowienie Mocy. Potarła je o siebie, opierając na nich czoło. Delikatna iskra prądu przeskoczyła między nimi. Strzepnęła je.
- Tak drodzy państwo – kontynuowała Piper. – Jestem przewodniczącą od piętnastu lat, wcześniej tylko dwa razy Rada Pięciu była w komplecie. Panie i panowie, poznajcie Ginevrę Ravenscar, pierwszą od bez mała pięciuset lat Piątą.
                Drzwi otworzyły się dla niej zbyt wcześnie. Wzięła głęboki oddech i ruszyła do przodu powolnym, majestatycznym krokiem. Suknia szeleściła cicho w kontakcie z kamienną podłoga. Czuła na sobie wzrok setki osób. Runy na jej ciele dodawały jej siły. Stanęła między Lauren i Piper, dokładnie pośrodku sali.
                Pomiędzy zgromadzonymi rozległ się szum. Rozmawiali ze sobą, nikt im nie przeszkadzał. Piąta musiała być zaakceptowana przez każdy sabat, jakiekolwiek veto wykluczyłoby ją z rady. Gwen wykorzystała tą chwilę zamieszania, by spojrzeć na Artura. Siedział wygodnie na krześle, lekko pochylony do przodu. W dłoniach nadal miał Excalibura jako niewinnie wyglądający długopis. Uśmiechnął się do niej.
- W imieniu Sabatu Forest żądam, żeby przystąpiła do prób – odezwała się kobieta z środka sali. Mówiła z wyraźnym południowo-amerykańskim akcentem. Kilkanaście czarownic pokiwało głowami. Kobieta skłoniła się i wróciła na swoje miejsce.
- W porządku – powiedziała Gwen, zanim ktokolwiek zdążył się odezwać. Przestał ją interesować zawiły protokół Konwentu. To była jej impreza. – Szanuję was, dlatego okażę szacunek waszym lękom.
                Spojrzała na Artura, a na jego twarzy malował się triumf.
                Zamknęła oczy i zaczęła skupiać w sobie Moc. Czarne runy na jej przedramionach zaczęły blednąć, jednocześnie stawały się ciepłymi miejscami na jej skórze. Myśl niestandardowo. Powoli wyciągnęła przed siebie rękę i zacisnęła mocno pieść. Ściany zaczęły drżeć, szyby w oknach wibrowały wydając nieprzyjemny dźwięk. Szczelina jak szybka jaszczurka wspięła się po jednym z murów. Gwen otworzyła oczy, który błyszczały metalicznym złotem. Powoli przesunęła dłonią w kierunku pęknięcia, które tak szybko jak się pojawiło zniknęło. Drżenie ustało.
                Podeszła do jednej z czterech mis, które stały przed podwyższeniem i przesunęła nad nim ręką. Wypełniła ją czarna ziemia. Położyła na niej dłonie i zaczęła szeptać w miękkim języku magii, który sam płynął z jej wnętrza. Spomiędzy jej palców wyrosła cieniutka łodyżka, na szczycie której pojawiła się biała róża.
                Otrzepała ręce, a niektóre czarownice zaklaskały. Po plecach dziewczyny spłynęła kropla potu. Odetchnęła ciężko.
                Przywołanie ognia było proste. Robiła to wielokrotnie. Nad jej dłonią pojawił się pomarańczowy płomień, który z każdą chwilą rósł, aż praktycznie dotknął wysokiego sufitu. Mimo swojego rozmiaru był zimny i przynosił chłód, a nie ciepło. Zmieniła jego kolor, na szafirowy. Identyczny z łuskami Saphiry. Powoli zmniejszyła go i włożyła do misy.
                Dwie próby były za nią.
                Powoli zaczynała odczuwać zmęczenie. Pot spływał jej po plecach i czuła go na dłoniach. Złączyła dłonie i szepcząc cicho, przyzwała wodę. Kula w jej rękach, szybko zmieniła swój kształt w niewielkiego smoka, który przeleciał nad głowami zgromadzonych i zanurkował do misy, rozbryzgując się na wszystkie strony. Jednak żadna kropla nie upadła na ziemię, wszystkie wróciły do środka.
                Czarownice zaklaskały, bardziej entuzjastycznie. Spojrzała na Anastazję, która uśmiechała się szeroko. Gwen ukradkiem otarła ręce w fioletowy materiał sukienki.
Kreatywność. Nieszablonowość. Zaskoczenie.
Znów przywołała wodę, którą uformowała w konia, stojącego na zadnich nogach. Czuła chłód wody na swojej ręce. W auli zerwał się wiatr, który szarpał jej włosami. Skupiła go w swojej drugiej dłoni. Jego igiełki kuły ją w skórę, ale podporządkowała go własnej woli. Stopniowo wodny koń zamieniał się w lodową figurę. Powoli od dołu, słychać było jak woda zmienia się w lód. Ujęła go delikatnie i postawiła w czwartej misie.
- Gratulacje – powiedziała Lauren tak cicho, że tylko Gwen mogła ją usłyszeć.
                Większość run, które miały dać jej siłę, zniknęła. Pozostał po nich tylko blady ślad. Gwen potarła swój kark, który łaskotany był przez luźne kosmyki. Piąty żywioł. Najtrudniejszy do okrzesania, nie pisano o nim nigdzie, tylko nieliczne czarownice potrafiły się nim posługiwać. Był niebezpieczny, wymagał ogromnej Mocy i siły organizmu.
                Odetchnęła głęboko i znów zamknęła oczy. Wyłączyła się. Była tylko ona i Moc, buzująca w jej żyłach. Słyszała w uszach jej zew. Usłyszała cichutkie rzężenie prądu elektrycznego. Między jej dłońmi przeskakiwały błękitne iskry. Rozciągnęła ją, tworząc w swojej dłoni błyskawicę, która dorównywała jej długością. Na twarzach zgromadzonych pojawiło się zaskoczenie, zmieszane ze strachem.
                Wyglądała przerażająco. W niebieskim świetle, jej skóra była trupio blada, a oczy błyszczały własnym blaskiem. Czarne włosy przybrały jeszcze głębszą barwę, wyrywając się z misternego upięcia i powiewając samoistnie. Mimo tego, czuła, że zaraz nie wytrzyma. Źródło jej sił wyczerpywało się coraz szybciej. Ostatkiem sił ścisnęła w dłoniach błyskawicę i wyrzuciła ją w górę.
                Strużka prądu uderzyła w sufit, odrywając od niego kawałki tynku, które opadły na dół jak płatki śniegu. Napięcie czuć było w powietrzu, które pachniało ozonem. Gwen zatoczyła się, ledwie stojąc na nogach. Na ratunek jej rzucił się Artur, który złapał ją zanim uderzyła o podłogę.
- To znowu ty – powiedziała, gdy pomógł jej wstać. – Jak rycerz na czarnym motocyklu, ratujesz mnie z opresji.
- Sama też sobie całkiem nieźle radzisz – odparł z szelmowskim uśmiechem.
                Uścisnęła jego palce, zanim wrócił na swoje miejsce.
                Później wszystko potoczyło się szybko. Wszystkie sabaty przyjęły jej kandydaturę. Nawet lojalni wobec Morgany nie mogli zaprzeczyć, że ma Moc. Każdy chciał zakończenia wojny między sabatami, a wiara w to, że ona może ją zakończyć im wystarczyła. Piper przekazała jej stołek przewodniczącej. Anastazja, Margo i Lauren złożyły przysięgę lojalności.
                Później była już tylko impreza.
                Czarownice zgromadziły się w jadalni, gdzie młode dziewczyny grały wesołą muzykę. Podano wyśmienite jedzenie i różnego rodzaju napoje. Gwen dostrzegła, że czarownic było mniej niż sądziła. Piętnaście sabatów, z których każdy przysłał czwórkę przedstawicieli. Cieszył ją fakt, że każdy starał się zapomnieć o dawnych krzywdach. Owszem widziała krzywe spojrzenia i słyszała przykre uwagi, ale przynajmniej nikt nie próbował się pozabijać.
- Gratulacje – powiedział Artur, gdy wczesnym wieczorem wracali do domu.
                Zachodzące słońce pieściło ich skóry ciepłymi promieniami. Przechadzali się powoli wąskimi alejkami, pod rozłożystymi drzewami. W ich koronach swój ostatni koncert dawały ptaki. Gwen znów w swojej sukience i wygodnych trampkach pociągnęła Artura na niewielkie wzniesienie. Usiedli, oparci o korę grubego dębu. W dole po srebrnym stawie pływały kaczki. Po kamiennym moście spacerowały grupki nastolatków i pary.
- Cieszę się, że chociaż coś mi się udało.
                Oparła głowę o jego ramię.
- Chociaż coś? – Podniósł głos, ale zamilknął, gdy zobaczył jej wyraz twarzy. Nie miał ochoty się z nią kłócić. Pocałował ją w czoło i splótł palce z jej palcami. – Czuję się tak staro – wyszeptał, patrząc na kilka osób w ich wieku, którzy w cieniu klonu, popijali piwo i śmiali się głośno.
                Gwen uśmiechnęła się.
- Masz starą duszę Arturze Pendragonie.
                Skrzywił się lekko. Dziwnie się czuł, gdy ktoś nazywał go starym nazwiskiem. Nie czuł się z nim związany. Był Creagh. Zaśmiał się.
- Twoja wcale nie jest młodsza – odparował.
                Wyprostowała się i spojrzała na niego. W jej oczach odbijały się promienie zachodzącego słońca. Delikatnie pocałowała go w nos. Roześmiał się i zatopił się w jej wargach.
- Mamy osiemnaście lat, nasze duże są w cholerę od nas starsze. Dokończyliśmy stare sprawy, więc chyba możemy umrzeć, co?
                Roześmiał się, słysząc patetyczność w głosie dziewczyny.
- Sądzę, że znam lepsze zajęcia niż umieranie.
                Wybuchła gromkim śmiechem, przyciągając uwagę starszego małżeństwa, przechodzącego obok. Spojrzeli najpierw na nich srogo, ale później ich twarze złagodniały. Gwen posłała im lekki uśmiech. Artur parsknął w jej szyję. Pocałowała go, a później kolejny i kolejny.

- Chyba wiem, co masz na myśli – wyszeptała z ustami na jego wargach.



Hej!
Ten rozdział bardzo magiczny...
Nie będę wiele zdradzała, ale ja już dokładnie wiem, jak będzie wyglądał koniec!
Haha, ale nic wam nie powiem.
Oprócz tego, że to nie ostatni rozdział...
Także, proszę o komentarze, bo to bardzo motywuje, a wena od Was dodaje skrzydeł!
Kocham Was,
Raven
Alis