wtorek, 30 czerwca 2015

Rozdział 24.

                Gwen wyszła z łazienki z mokrymi włosami, opadającymi jej na plecy. Obciągnęła krótką koszulkę, która zawinęła się do góry. Artur leżał na brzuchu, z głową skierowaną do ściany, gdzie zostawił miejsce dla niej. Uśmiechnęła się lekko. Wiedziała, że był bardzo zmęczony, więc nie dziwiła się, że padł. Wspięła się na łóżko i ułożyła się na prawym boku. Pogładziła chłopaka po policzku.
- Co jest? – Spytał, ziewnął mocno. Przetarł oczy, zamglone snem. – Przepraszam, zasnąłem.
- Cicho, nic się nie stało. Dobranoc kochanie.
                Przyciągnął ją do siebie i złożył na jej ustach mocny pocałunek. Oplotła go nogą w pasie. Pocałował ją w czoło, tuląc do siebie. Naciągnął kołdrę, oddzielając ich od wszystkiego. Wtuliła się w nagi tors chłopaka, z uchem przyciśniętym do skóry, słyszała głośne bicie jego serca.
- Kocham cię.
                Zadrżała słysząc te słowa, mimo że słyszała je codziennie. Jednak nie brzmią tak samo wypowiedziane z ustami przy jej uchu, jak przez telefon. Pogłaskała go kciukiem po żuchwie.
- Ja też cię kocham.
- Dobranoc mała.
                Zamknęła oczy, wciągając jego zapach. Obrócił ją na drugi bok i przywarł do jej pleców, jego nogi idealnie dopasowały się do zgięcia jej ud i łydek. Splotła ich palce razem i przytuliła do policzka. Czuła stały rytm oddechu Artura, owiewający jej kark. Uderzenia serca chłopaka rezonowały w jego klatce piersiowej i rozchodziły się po kręgosłupie dziewczyny. Równe i stałe jak uderzenia metronomu, ustawionego na larghetto.
                Ginevra chodziła nerwowo po królewskiej sypialni, aż przesiąkniętej obecnością Artura. Była to jego sypialnia od dziecka, nie przeniósł się do apartamentów króla nawet po koronacji, więc zamieszkała w niej także ona po ich ślubie. Skrawek nocnej koszuli zamiatał podłogę przy każdym obrocie na palcach. Nienawidziła czekać na jego powrót. Wyjechał zaledwie tydzień temu, nie była to najdłuższa jego podróż bez niej, ale dla Gwen wystarczało, że nie było go dwa dni. Wariowała z niepokoju. Oparła się o blat stołu, stukając palcami o drewno.
                Rozległo się pukanie do drzwi.
- Proszę – przygładziła czarne włosy i otarła oczy.
                Lancelot – dowódca straży skłonił się przed nią lekko. Był wysokim, barczystym mężczyzną o jasnych włosach sięgających do linii żuchwy. Miał na sobie brązowe spodnie z nogawkami wpuszczonymi w cholewy wysokich butów i napierśnik z matowej stali. Przy pasie wisiał jego miecz.
- Sir du Lac, co cię tu sprowadza?
                Gwen objęła się ramionami, miała na sobie tylko koszulę nocną i narzuconą na nią czerwoną bluzę Artura, strój zbyt niestosowny do spotkań z mężczyzną, a szczególnie z nim. Mężczyzna utkwił wzrok w jej twarzy, unikając patrzenia poza nią.
- Wybacz, pani, że cię niepokoje o tak późnej porze – zdusiła w sobie prychnięcie. Niepokój czuła od tygodnia. - Zobaczyłem, że w waszej sypialni pali się światło, więc przyniosłem zioła uspokajające od naszego medyka – położył na stole przed nią torebkę. – Jeszcze raz przepraszam, dobranoc wasza wysokość.
                Skłonił się i odwrócił na pięcie.
- Lancelocie – kiedyś byli na „ty”. W czasach, gdy ona była prostą służącą, a on zwykłym chłopem. Łączyło ich coś więcej niż przyjaźń, ale nigdy go nie kochała. Kochała tylko Artura. Zobaczyła w jego oczach nadzieję, gdy nazwała go jego imieniem. Chrząknęła – sir du Lac, masz jakieś wieści o moim mężu?
- Goniec przybył godzinę temu, a wyprzedził ich o dwie. Niedługo będą.
- Dziękuję. Dobranoc sir.
- Wasza wysokość – skłonił się i szybko wyszedł z pokoju.
                Popatrzyła na torebkę i powąchała jej zawartość, czuła zapach rumianku, który dominował nad wszystkim. Uśmiechnęła się szeroko, Artur miał zaraz wrócić, wtedy odetchnie z ulgą. Wrzuciła zioła do szuflady i przykryła je swoją koszulą. Jej mąż zawsze potępiał stosowanie leków na sen, uważał, że nie przynosi to nic dobrego. Zanurzyła nos w materiale jego bluzy, pachniała nadal nim. Usiadła w fotelu przy biurku, odwracając się w stronę okna. Obserwowała jedyną drogę do Camelotu, prowadzącą wzdłuż jeziora, oczekując na swojego ukochanego.
                Obudził ją stukot podkutych kopyt o bruk i gwar rozmów. Zerwała się z krzesła i podbiegła do okna wychodzącego na dziedziniec. Zobaczyła siwego ogiera Artura, który kłusem wbiegł na cytadelę. Potężne zwierzę unosiło wysoko nogi, pomrukując tubalnie, z pałacowej stajni dobiegło rżenie klaczy. Adamas poruszył szybko uszami, ale pozostał na miejscu. Gwen wiedziała, że jej mąż napomina go cicho. Kasztanowe włosy króla lśniły w blasku, który wydobywał się z okien zamku. Wybiegła z pokoju na boso, nie zaprzątając sobie uwagi butami. Zbiegła do głównego hallu, gdzie odnalazła wzrokiem medyka Broma. Uśmiechnął się ciepło na jej widok. Drzwi główne były szeroko otwarte.
                Wypadła na schody, Artur zobaczył ją i uśmiechnął się szeroko. Zbladła, gdy zobaczyła sinika pod okiem i bandaż na bicepsie. Zeskoczył z konia, nie zwracając na nikogo uwagi ruszył w jej stronę przeskakując po dwa stopnie. Poczuła łzy szczęścia na swoich policzkach. Wpadła w jego mocne ramiona. Górował nad nią o prawie dwie głowy, więc uniósł ją nad ziemię, by móc wtulić twarz w zagłębienie jej szyi.
- Gwen, Gwen, Gwen… - Wyszeptał, zaciągając się jej zapachem. – Moja najukochańsza Gwen.
                Przywarła ustami do jego ust, by jak najszybciej ugasić ogień tęsknoty. Złapał ją za kark, przyciągając jeszcze bliżej. Jęknęła cicho. Smakował potem, kurzem i krwią, a pod warstwą tych smaków był on, słodki smak jego warg. Wziął ją na ręce i ruszył schodami do ich sypialni. Każdy w zamku wiedział, że teraz nie ma króla dla nikogo.
                Postawił ją dopiero w sypialni, natychmiast zdjął swój napierśnik i odwiesił go na stojak. Odwrócił się do niej i aż się zachwiał, gdy uderzyła go otwartą dłonią w policzek. Spojrzał na nią srebrnymi oczami, nie wiedząc, o co chodzi.
- Arturze Pendragonie, jak mogłeś wyjechać na tak długo i nie wysłać mi nawet jednozdaniowego listu?! Siedzę w Camelocie i nie mam pojęcia, kiedy wrócisz. Miałeś wyjechać na 3 dni!
                Roześmiał się. Uderzyła go w pierś, ale on śmiał się jeszcze bardziej. Złapał ją za ręce i przyciągnął do siebie. Wczepił się w jej wargi, miażdżąc je pocałunkiem. Złapał ją w talii, uniemożliwiając ucieczkę.
- Wybacz mi, pani. Obiecuję poprawę. Zrób ze mną, co chcesz – wypowiedział szeptem, przygryzając płatek jej ucha. – Ale najpierw się odświeżę.
                Roześmiała się i odepchnęła go żartobliwie. Zniknął za parawanem, a ona odwiesiła jego bluzę do szafy. Słyszała, jak się myje i rozbiera. Usiadła na łóżku, czekając na niego. Podszedł do niej jak kot, cichym, sprężystym krokiem. Pochylił się nad nią i pocałował. Odpowiedziała mu mocnym pocałunkiem. Nie miał koszuli, więc mogła bez przeszkód dotykać jego mocnego brzucha i szerokiej piersi. Z jednej strony pociągał jej koszulkę do góry, a z drugiej zsuwał z ramion dziewczyny.
- Najpierw zmienię ci opatrunek – delikatnie, wysunęła się z jego objęć. Podeszła do skrzynki z bandażami i przyniosła ją na łóżko. Szybko pozbyła się szmaty, którą obwiązał ramię. Zbladła, widząc, głębokie rozcięcie ciągnące się od jego barku do połowy długości bicepsa.
- To nic takiego.
                Pokręciła głową i szybko przystąpiła do oczyszczania rany. Nałożyła maść wspomagającą leczenie.
- Wiesz, że mogłabym to usunąć – wyszeptała, całując go w zranione miejsce.
- Nie chce Gwen – zamknęła szkatułę i odstawiła ją na stół. Przyciągnął ją do siebie i objął ramionami w talii. -Kocham cię – wyszeptał, całując jej szyję i obojczyk.
- Ja ciebie bardziej.
                Gwen obudziła się z szkarłatnymi wypiekami na twarzy. Sen był tak realny, że musiała się upewnić, że chłopak nie ma rany na ramieniu. Jego ręka była cała i zdrowa. Westchnęła cicho. Czuła na plecach ciepło Artura. Obudził się kilka sekund później. Spojrzał na zegarek w telefonie.
- Jest dopiero szósta, co się stało?
- Nic ci się nie śniło?
                Zawsze, gdy spali razem ich sny się synchronizowały, zupełnie jak ich serca, czy oddechy. Gwen poczuła rumieniec wypełzający na jej policzki. Roześmiał się i opadł na plecy, uderzyła go w pierś.
- Arturze. Nie śmiej się – ale sama nie mogła ukryć uśmiechu.
                Podniósł się na łokciach, ich twarze były bardzo blisko.
- Pocałuj mnie – wyszeptał.
                Spełniła jego prośbę, przywierając do niego delikatnie wargami. Złapał ją zębami.
- Chcesz dokończyć swój sen?
- Arturze – roześmiała się. – A jeśli nawet tak?
                Chłopak uśmiechnął się szelmowsko. W jego srebrnych oczach pojawiły się radosne iskierki. Usiadł i posadził ją sobie na udach. Całował ją mocno i powoli, jego ręce błądziły po jej brzuchu i plecach. Zapuszczał się coraz wyżej i odważniej. W końcu zdjął z niej koszulkę i rzucił ją na podłogę. Patrzył na nią z niemym zachwytem wypisanym na twarzy.
- Jesteś piękna – wyszeptał całując ją po obojczyku.
                Jęknęła, gdy ugryzł jej ucho.
***
                Las w maju tętnił życiem. Wysoko w koronach drzew latały ptaki, które od rana koncertowały. Idealnie stapiały się w harmonię i prowadziły melodię. Gwen szła z przodu prowadząc Artura w stronę jeziora, w tataraku słychać było żaby. Słońce odbijało się od powierzchni jeziora, tworząc z niego ogromne lustro, w którym odbijały się leniwie płynące chmury. Wysoka trawa sięgała im ponad kolana. Artur złapał ją za rękę i przyciągnął do siebie.
- Kocham cię – wyszeptał, opierając czoło o jej skroń.
- Ja ciebie też – zarzuciła mu ramiona na szyję.
- Gdzie idziemy? – Spytał, kołysząc się z nią na boki.
- Do Saphiry.
                Uniósł brwi, ale o nic więcej nie spytał. Szybko pokonali strome schody, każdy kolejny raz był prostszy i krótszy. Gdy zatrzymali się na pierwszym korytarzu, Gwen wyczarowała ognistego ptaka, który pofrunął przed nimi informując smoka o ich odwiedzinach, by nie próbował spalić ich na skwarki. Artur spojrzał na nią z zachwytem, pamiętał ten moment, gdy nie potrafiła zapanować nad sobą, a każdy wybuch złości mógł się skończyć utratą kontroli.
                Smoczyca leżała na półce skalnej, jej chore skrzydło było rozłożone. Chłopaka uderzyło ogrom zniszczenia, które Morgana w nim zrobiła. Na pierwszy rzut oka było widać, że większość kości została złamana i nie zrosła się prawidłowo.
- Witajcie. Co was do mnie sprowadza?
- Znalazłam sposób, by cię uzdrowić Saphiro.
                Artur wziął głęboki, świszczący oddech. Saphira spojrzała najpierw na dziewczynę, a później przeniosła spojrzenie swoich szafirowych oczu na niego. Wzruszył tylko ramionami, Gwen była nieprzewidywalna i nieobliczalna, już dawno się nauczył, że nie można przewidzieć tego, co zrobi. Ufał tylko, że się przez to nie zabije.
                Gin sięgnęła do torby i wyjęła z niej sfatygowaną księgę, chwilę przerzucała strony. Znalazła odpowiednią i odwróciła ją w stronę smoczycy, która wyciągnęła głowę, by przeczytać zapiski.
- Może się udać – powiedziała z nadzieją w głosie Gwen. – Sprawdziłam, autorką tego równania była Agnes władała dwoma żywiołami: powietrzem i wodą. Wystarczy mi sił, by przekazać tą energię.
- O co chodzi? – Artur podszedł do niej i położył dłonie na biodrach dziewczyny. Spojrzał na skomplikowane znaki i wzory, ale nic mu nie mówiły. – Co chcesz zrobić?
- Ginevra chce mnie uleczyć – powiedziała szybko Saphira, spojrzała na swoje zranione skrzydło i Artur zrozumiał, dlaczego Gwen była tak bardzo zdeterminowana, by pomóc smoczycy. Ból w jej oczach był nie do opisania.
- W kamieniu, w którym umieściłam Excalibura zamknięta jest ogromna ilość mocy. Podczas, gdy go dobędziesz, będę mogła ją przenieść na coś innego – złapała jego ręce i spojrzała mu w oczy. – Nic mi nie będzie. Mam wystarczającą moc.
                Jakby na dowód wyciągnęła przed siebie ręce. Ziemia zadrżała i przez podłogę przebiegła głęboka rysa, z której wydobył się potok wody, a także grube macki bluszczu, który popełzł po kamiennych ścianach, wbijając się w każdy zakamarek. Na jej dłoniach pojawiły się pióropusze ognia, czekające na rozkaz. Nagle uniosły się z trzaskiem na kilka metrów w górę, rozjaśniając mrok.
- No dobrze – zaczął Artur niepewnie. – Ale nadal nie wiemy, gdzie on jest.
                Gwen uśmiechnęła się.
- Stoisz na nim.
                Kilka minut później znaleźli się na dnie jaskini. Gwen oparła jedną rękę na łopatce smoczycy. Ich oczy zajaśniały złotem. Błyszczały zupełnie jak małe słońca. Dziewczyna czuła energię swobodnie przepływającą miedzy nią, a ogromnym smokiem obok. Saphira spojrzała na nią lewym okiem. Skinęła głową. Zaczęła nucić jeden ton, wkrótce znalazła właściwy, który już sam potoczył się w melodię. Słowa wypływające z jej ust ledwo przypominały jakikolwiek współczesny język. Były miękkie i śpiewne, dużo bardziej sklejające się razem niż nawet francuski. Płynęły, a pod ich wpływem drżała ziemia. Dziewczyna i smoczyca szły ramię w ramię w głąb, otwierającego się korytarza. Nad nimi zamykało się półokrągłe sklepienie. Drogę oświetlała im ich aura. Artur czuł moc, która z nich emanowała. Napełniała go ciepłem.

- O matko – wyszeptał. 

~*~*~*~
Cześć Misie!
Udało mi się wreszcie skleić ten rozdział, wiem, że większą jego część zajmuje sen, ale nie chciałam dodawać go jako miniaturkę zbyt wiele znaczy, w sensie, będzie miał duży wpływ na dalszą historię. Chyba xd Kto wie, co dalej tak naprawdę, bo ja nie jestem do końca pewna.
Cieszę się, że zaszłam tak daleko. Chciałabym jeszcze Wam podziękować za to, że ze mną jesteście i czytacie, co piszę.
Mam nadzieję, że w wakacje będziecie mieli więcej czasu i skleicie dla mnie dwa zdania w komentarzu co? :)
W sumie ten rozdział powinien być zadedykowany dla moich przyjaciół w podzięce za cudowną sobotę <3
Zapraszam Was na mojego aska, gdzie chętnie odpowiem na Wasze pytania.
Kocham Was,
Raven.
PS. Zadowoleni ze świadectw? 

piątek, 12 czerwca 2015

Rozdział 23.

                Wypiła szybko zawartość obu kieliszków, odstawiła je na najbliższy stolik, nie zwracając uwagi na to, gdzie je stawia. Zakręciło jej się w głowie, wiedziała, że przesadza, ale ta sytuacja ją przerastała. Nie rozumiała ruchów Morgany, kobieta stawiała tak nieprzewidywalne ruchy, że wprowadzała w ich rozgrywkę kompletny chaos. Oparła się o najbliższe krzesło.
- Gin, wszystko okej? – Bonnie złapała ją za ramię i spojrzała na nią podejrzliwie.
- Taaa, przesadziłam dzisiaj.
- Chodź, coś na to poradzimy.
                Złapała ją pod ramię i pociągnęła do łazienki. W pomieszczeniu znajdywało się kilka młodszych dziewczyn, którym udało się wbić na przyjęcie. Gdy zobaczyły Bonnie szybko zebrały się i zostawiły je same sobie. Brunetka sprawdziła kabiny, czy są puste i zamknęła drzwi na klucz. Gwen oparła się o umywalkę i oddychała głęboko. Jej oczy były lekko szkliste, na czoło wystąpiły kropelki potu. Brunetka sięgnęła do białek kopertówki i wyjęła fioletową fiolkę.
- Co to? – Gwen spojrzała podejrzliwie na małe, okrągłe tabletki.
- Nie są to narkotyki, to nawet nie leki. Moja babcia sprowadza je od pewnej zielarki mieszkającej w lesie. Są ziołowe. Zawsze działają.
                Widząc niezdecydowanie Gwen, wyjęła jej fiolkę z ręki, odkorkowała i wysypała na jej dłoń dwie tabletki. Rzuciła dziewczynie ponaglające spojrzenie. Brunetka wzruszyła ramionami i połknęła zawartość swojej dłoni.
                Po kilku minutach ciało Gwen zaczęło się uspokajać, ustąpił pot z czoła dziewczyny. Otarła skórę bibułkami matującymi i z pomocą przyjaciółki poprawiła makijaż. Po kilku minutach wyszły z łazienki, pod drzwiami której ustawiła się kolejka kobiet. Rzuciły dziewczynom nieprzyjemne spojrzenie, od którego włosy jeżą się na karku. Jedna z nich syknęła jakąś kąśliwą uwagę.
                Gwen zatrzymała się, zaciskając mocniej palce na kopertówce. Zmierzyła kobietę lodowatym wzrokiem swoich złotych oczu.
- Przepraszam, mówiła coś pani?
                Bonnie zauważyła, że jej przyjaciółka dała się sprowokować i natychmiast zawróciła na pięcie, ale nie podeszła do niej blisko. Gwen wyprostowała się, czarne włosy opadły jej na ramię lekkimi falami. Uniosła brodę, a jej rysy nabrały ostrości.
- Zadałam pani pytanie.
                Głos dziewczyny był cichy i twardy. Bonnie wzdrygnęła się, nie słyszała tego tonu od dawna. Odkąd Mel opuściła ich liceum.
- Tak mówiłam – kobieta, przyszpilona do ściany przez brunetkę, zdawała się być zbita z tropu. Nie wiedziała jak się zachować. Gin skinęła głową, zachęcając ją do mówienia. Jej prawa brew pojechała do góry. – Smarkule jak ty nie powinny się upijać.
                Gwen odrzuciła głowę do tyłu, śmiejąc się. Powietrze stało się cięższe. Żyrandol nad ich głowami zamigotał.
- Tu jesteś kochanie – usłyszała głos swojej matki. Była uśmiechnięta, lekko zarumieniona od alkoholu. Jej twarz stężała, gdy poczuła atmosferę pod drzwiami toalety. – Co się tu dzieje?
- Pani ma problem z tym, że zajęłam z Bonnie łazienkę na pięć minut.
                Gin nie musiała widzieć, żeby wiedzieć, że Aurora przewraca oczami. Złapała córkę za ramię, delikatnie wskazując jej drogę. Dziewczyna ustąpiła pod dotykiem matki, pozwoliła się jej prowadzić. Bonnie stanęła z jej drugiej strony, lekko pobladła.
- Wasza rodzina zeszła na psy.
                Aurora zacisnęła mocniej palce na przegubie Ginny. Przystanęła. Brązowymi oczami zmierzyła kobietę, która rozpoczęła kłótnie. Kilka osób przystanęło, czekali na dalszy rozwój wydarzeń. Gwen zdążyła posłać mamie ostrzegawcze spojrzenie, by nie dała się sprowokować jeszcze bardziej. Skinęła lekko głową.
- Kim pani jest, by wypowiadać się w ten sposób o mojej rodzinie.
- Hanna Hastings. Którakolwiek z was dorosła w nierozbitej rodzinie? – Aurora milczała. Odpowiedź znali wszyscy, więc nie było sensu jej zaprzeczać. To była prawda – Ravenscar naznaczone były pechem do stałych związków. – Teraz ty planujesz ślub, a twoje poprzednie małżeństwo?
                Gwen poczuła ucisk w sercu. Nigdy nie sądziła, że ludzie gadają, aż tak dużo. Nie rozumiała jak można być tak okrutnym! Aurora wyprostowała się jeszcze bardziej, mimo że już stała prosta jak struna w fortepianie. Widziała żyłę pulsującą na jej szyi.
- Nie masz prawa wypowiadać się o Gregu. Nie wiesz nic.
                Odwróciła się na pięcie i pociągnęła córkę za sobą. Gwen szła, będąc w szoku. Wiedziała jak jej ojciec się nazywał, ale nigdy nie słyszała jak jej matka wypowiada jego imię. Po prawie osiemnastu latach nadal słychać było czułość z jaką wymawia to imię. Janette zawsze mówiła, że gdy kogoś kochamy, to wypowiadamy jego imię w taki sposób, by było najbezpieczniejsze na naszych wargach.
- Mamo – Aurora spojrzała na nią ciepło, dotykając policzka. – Wszystko w porządku?
- Tak, kochanie. Jestem zmęczona, znajdę Jacka i pojedziemy do niego, dobrze? Potrzebuję teraz chwili spokoju – Gwen rozumiała, o co jej chodzi. Ścisnęła jej dłoń. – Mon cherie, ufam ci. Więc jeśli chcesz, żeby Artur spał dzisiaj u nas to nie mam nic przeciwko. Ale ma belle, bądź rozsądna.
                Dziewczyna spłonęła szkarłatnym rumieńce. Czuła, że policzki palą ją. Nigdy nie miała z matką tematów tabu, ale cała ta sytuacja była dziwna. Aurora pocałowała ją w czoło, aby to zrobić musiała stanąć na palcach. Artur stał kilka metrów dalej, z rękoma w kieszeniach spodni. Kasztanowa grzywka opadała mu na czoło, sięgając do brwi. Uśmiechnął się do matki Gwen i wymienił z nią kilka zdań. Wskazał głową na taras, dziewczyna przerzuciła włosy na plecy i wyszła na ogromny balkon.
                Księżyc w pierwszej kwarcie skąpał ogród w srebrnym blasku. Kwiaty róż błyszczały jak kamienie szlachetne. Oparła się rękami o balustradę, chłopak objął ją od tyłu w talii. Oparła głowę o jego bark.
- Nie masz pojęcia, jak mi tego brakowało.
                Uśmiechnęła się.
- Zostań w takim razie.
                Spiął się i skrzywił. Odwróciła się do niego przodem, oparła się biodrami o balustradę, a miedzy nimi zrobiło się kilka centymetrów wolnej przestrzeni. Uniosła prawą brew, czekając na jego odpowiedź.
- Nie mogę – pogłaskał ją po policzku. – Ojciec zablokował większość moich oszczędności. Do tego, mimo że jestem pełnoletni, nie mogę przenieść sam dokumentów ze szkoły do szkoły. Muszę wytrzymać bez ciebie jeszcze kilka tygodni – oparł usta, o jej czoło.
                Odetchnęła głęboko. Oplotła jego kark ramionami, przytulając się do niego. Artur pocałował ją w czubek głowy.
- Chcesz jechać do domu?
- O ile jedziesz ze mną.
                Uśmiechnął się, tak jak tylko on potrafił. Lekko unosząc lewy kącik ust, a jednocześnie śmiała się cała jego twarz.
- Miałem nadzieję, że to powiesz.
               
                Dotarli do jej domu prawie godzinę później. Była trzecia nad ranem. Gwen spojrzała w niebo, była to najciemniejsza godzina nocy, tuż przed świtem, ale nadal ciemna. Artur położył jej dłoń na talii, wzdrygnęła się. Spojrzał na nią niepewnie. Uśmiechnęła się krzywo, dotykając jego żuchwy.
- Wystraszyłeś mnie. Chłodno tu, wejdźmy do środka.
- Przepraszam.
                Pierwsza weszła po schodkach na werandę, odnalazła w torebce klucze do domu i otworzyła zamki. Artur zapalił światło w korytarzu. Zdjął z jej ramion długą marynarkę i zawiesił na wieszaku. Zrzuciła buty i położyła niedbale torebkę pod lustrem. Postawił swoją walizkę obok wysokiego lustra.
- Chcesz się czegoś napić? – Zapytała.
                Coś się między nimi zmieniło. Może winna była temu godzina, zmęczenie, a może fakt, że ojciec Artura coraz bardziej blokował swojego syna. Chłopak złapał ją za nadgarstek i przyciągnął do siebie. Odwróciła wzrok. Dotknął jej twarzy, przesuwając kciukiem po wydatnych wargach.
- Gwen, kochanie – spojrzała na niego spod przymrużonych powiek. – Pozwól nam nacieszyć się sobą.
- Nie pokonam jej – wyszeptała, a jej oczy wypełniły się łzami. Zamrugała ze złością. – Ona jest potężniejsza, włada trzema żywiołami. Arturze, ma tysiącletnie doświadczenie. Nie mamy szans.
                Wczepiła się w jego pierś, oparł się o framugę drzwi, by ich twarze mogły być na podobnym poziomie. Pocałował ją lekko w czubek nosa. Dziewczyna oparła czoło o jego policzek. Oddech chłopaka omiatał jej twarz, drażniąc zakończenia nerwów w jej skórze.
- Nie wierzę w to. Ty też nie powinnaś. Miejmy nadzieję.
- Chce to skończyć, Arturze. Jak najszybciej, nie pozwolę, by drugi mąż mojej matki zniknął tak jak mój ojciec. Nie widzisz, że ten czar działa też na nas? Świat odciąga nas od siebie. Staram się jak umiem, by utrzymać nas razem, wiem, że ty też – otworzył usta, by coś powiedzieć, ale położyła mu palce na wargach. – Skończę to, choćby nie wiem co. Zapłacę każdą cenę, dla mnie, dla mamy i dla ciebie. Pójdę nalać ci wody.

*Muzyka*

                Uniosła lekko dół sukienki, by nie zawadzała jej w chodzeniu. Wyjęła dwie szklanki i napełniła je wodą, słyszała kroki Artura na piętrze, który rozpakowywał swoje rzeczy w jej sypialni. Usiadła w salonie przy fortepianie, uniosła pokrywę i dotknęła białych klawiszy. Mimo zmęczenia, które czuła, wyjęła pierwsze z brzegu nuty i rozstawiła je na pulpicie. Nie zwróciła uwagi na tytuł, po prostu położyła palce na klawiaturze i zaczęła grać.
                Artur wszedł do salonu kilka minut później i oparł się o instrument. Pozbył się muszki i marynarki, rozpiął górne guziki koszuli odsłaniając jasny tors. Gwen skupiła się na dźwięku, który wydobywał się spod jej palców. Bosą stopą naciskała zimny pedał, który wciskał się w jej podeszwę. Artur przewrócił kartkę, by nie musiała przerywać gry.
- Dawno nie słyszałem tego utworu. Uwielbiam „Clair de lune”.
                Uśmiechnęła się.
- Chyba mama porządkowała nuty, bo nie grałam tego sto lat – roześmiała się cicho. – Powinno być gdzieś na samym spodzie.
                Artur podał jej szklankę wody, ale jej palce minęły się ze szkłem, które z hukiem rozbiło się o podłogę. Chłopak odskoczył do tyłu, by uniknąć skaleczenia.
- Napraw się. – Wyszeptała, patrząc na kawałki na podłodze.
                Szkło zbiło się w jedną kupkę, by z powrotem uformować się w szklankę. Artur podniósł ją i obejrzał dokładnie, patrząc pod światło. Gwen spojrzała na kałużę przy krzesełku. Pomyślała, że dobrze, by było, gdyby mogła jakoś nad nią zapanować. Ale magia nie mogła dotyczyć bezpośrednio żywiołu. Czarownica ognia nie mogła wpłynąć bezpośrednio na ani na wodę, ani na ziemię, ani na powietrze. Mogła używać zaklęć, by wpływać na przedmioty, ale była to magia, która kosztowała.
                Woda jednak zbiła się w kulę i uniosła z ziemi. Gwen otworzyła oczy szeroko ze zdziwienia, Artur wziął szybki oddech przez zęby. Dziewczyna wyciągnęła rękę i poruszyła nią na boki, woda powtórzyła jej gest. Nakazała jej w myślach powrócić do szklanki.
- Matko – wyszeptała, gdy napój opadł na dno szklanki.
                Chłopak odstawił ją na drewnianą ławę. Gwen poczuła nagły przypływ siły i odwagi. Zgarnęła z pulpitu nuty do „Clair de lune” i podeszła z nimi do kominka. Bez skrupułów rzuciła je na palenisko.
- Co ty robisz? – Artur przykucnął obok niej.
- Chce ci coś pokazać – zmarszczyła brwi, wyciągając rękę nad papier. – A jednocześnie udowodnić coś sobie.
                Zacisnęła dłoń w pięść i papier stanął w ogniu, była to najprostsza rzecz. Robiła to już wcześniej, wielokrotnie. Według książki Ravenscar, ogień był najpopularniejszym żywiołem wśród czarownic i o dziwo najłatwiej można było nad nim zapanować i okiełznać. Poczekała, aż strawi kartki na szary popiół. Druga część wymagała od niej więcej skupienia. Starała się odnaleźć siłę Matki Natury w pyle spoczywającym na dnie kominka. Dotknęła go dłońmi, poczuła delikatny ruch. Cienka i delikatna, zielona łodyżka wyłoniła się z popiołu. Rosła coraz bardziej, w szybkim tempie, rozwijając po drodze okrągłe listki. Artur wydał z siebie cichy okrzyk, gdy roślina otworzyła błękitny kwiat.
- O to, co powstaje z „Clair de lune”.

                

~*~*~*~
Wytrzymujecie ze mną jeszcze? :)
Wiem, motam się, ale staram się wyprowadzić to opowiadanie na prostą. Z jednej strony chciałabym je ciągnąć jak najdłużej, ale zdaję sobie sprawę, że na każdą historię przychodzi czas. Rozwodzę jakby to był koniec - o nie, nie.
Jeszcze mnie tu zobaczycie :*
Pamiętajcie!
Czytasz = komentujesz!
To strasznie mnie motywuje, a bardzo tego teraz potrzebuję.
Kocham Was, 
Wasza Raven.
Alis