środa, 30 kwietnia 2014

Rozdział 2.

                Ostatnią lekcją w piątek była muzyka. Zajęcia odbywały się w północnym skrzydle w ogromnej sali pełnej niewielkich stolików, rozmaitych instrumentów ukrytych w futerałach, tablic edukacyjnych. Jedną ze ścian zajmowały ogromne okna wpuszczające do środka szare światło. Na podeście stał czarny fortepian, biurko nauczycielki i czarna tablica. Muzyka była ulubionym przedmiotem Gwen, cały tydzień czekała na tą lekcję.
                Z daleka dochodziły kojące dźwięki fortepianu, ktoś grał preludium e-moll Chopina. Melodia, mogłoby się zdawać smutna i spokojna, była niesamowicie namiętna. Gwen przystanęła przy drzwiach z ręką na klamce, jeszcze nigdy nie słyszała, żeby panna Blake grała w ten sposób. Dziewczyna wygładziła materiał czarno czerwonej koszuli i po cichu wślizgnęła się do środka. Deszcz dudnił o szyby, po których spływał niby łzy po policzkach. Dziewczyna weszła po stopniach do ostatniego rzędu i położyła torbę na swoim ulubionym fotelu przy stole w kącie. Spojrzała na fortepian i ku jej zdziwieniu nie zobaczyła przy nim nauczycielki.
                Chłopak o kasztanowych włosach, które opadały mu na czoło siedział przy instrumencie i długimi palcami głaskał jego klawisze. Gęste rzęsy rzucały cień na jego wysokie kości policzkowe i bladą skórę. Miał na sobie czarne spodnie i gładką koszulkę w tym samym kolorze, na nogach miał podniszczone glany. Gwen obserwowała jego subtelne ruchy z niemym zachwytem, widziała mięśnie napinające się na przedramionach chłopaka i jego delikatny uśmiech. Uśmiech, który tak dobrze znała ze swojego snu. Zadrżała na myśl, co zawsze działo się później.
                Do klasy wpadła rozchichotana grupka uczniów, którzy na chwilę przystanęli w progu, ale zaraz otrząsnęli się z zaskoczenia, wynikającego z osoby siedzącej przy fortepianie. Opadli na swoje miejsca, nie przestając się śmiać. Po chwili wszystkie stoliki były zajęte. Chłopak delikatnie zamknął klawiaturę instrumentu i podniósł z podłogi plecak. Powiódł srebrnymi oczami po sali, na chwilę zatrzymując się na twarzy Gwen. Zamrugał kilka razy i odsunął włosy z czoła. Na jego palcu lśnił złoty sygnet. Wbiegł po schodach i opadł na jedyne wolne krzesło, tuż obok dziewczyny. Otulił ją jego zapach, mieszanina deszczu, limonowego żelu pod prysznic i męskich perfum.
                Nauczycielka weszła na podest i rozejrzała się po klasie. Za jej plecami pojawił się slajd przedstawiający Jana Sebastiana Bacha, a kobieta zaczęła swój wykład. Gwen słuchała jej uważnie, robiąc notatki. Czuła na sobie spojrzenie chłopaka, kątem oka widziała jak jego nadgarstek porusza się jakby od niechcenia i zapełnia kartkę pochyłym, pozornie niedbałym pismem. Nauczycielka zagłębiła się w dyskusję z kilkorgiem uczniów, kompletnie ignorując poczynania innych.
- Jestem Artur Creagh – powiedział lekko ochrypniętym barytonem. Wyciągnął ku niej rękę, którą ujęła. Musnął wargami jej skórę.
                Po kręgosłupie dziewczyny przebiegł dreszcz, znała ten głos ze swoich snów.
- Gwen Ravenscar – odpowiedziała, delikatnie wyjmując dłoń z jego dłoni.
                Odsunęła kosmyk włosów za ucho i rozparła się na fotelu, opierając buta o blat. Artur przyglądał się jej lekko zmrużonymi oczami. Jego kasztanowe włosy były rozczochrane, co nadawało mu buntowniczego wyglądu. Obracał na palcu sygnet.
- Skąd się właściwie wziąłeś w Banetown? Jesteś nowy – bardziej stwierdziła niż zapytała, poprawiając sznurowadła swoich czarnych trampek.
                Artur stukał w blat długopisem, przez chwilę przyglądał się jej twarzy. Jego spojrzenie było tak intensywne, że miała wrażenie, że czuje je na skórze, spuściła zawstydzona głowę. Jeszcze żaden chłopak nie działał na nią w taki sposób.
- Po śmierci mamy tata miał dość wielkomiejskiego gwaru i postanowił uciec od miasta – wzruszył ramionami.
- Przykro mi.
                Machnął ręką, przez jego twarz przemknął grymas złości.
- Nie potrzebnie, już się podniósł – warknął.
                Gwen pomyślała o młodej blondynce towarzyszącej im tamtego dnia. Nie potrafiła sobie wyobrazić, co by zrobiła, gdyby jej matka związała się z kimś na nowo. Nie wiedziała, czy też czułaby złość, a może cieszyłaby się, że znów jest szczęśliwa?
                Przeczesała palcami długie włosy i spojrzała na katedrę. Rose Blake opierała się o fortepian, miała na sobie kwiecistą sukienkę, ściągniętą w pasie szerokim, skórzanym paskiem, który podkreślał jej wąską talię. Popielate włosy opadały jej na plecy, miała delikatną twarz o dużych szaro zielonych oczach i jasnej cerze. Mimo swojego młodego wieku umiała wzbudzić w uczniach głód wiedzy. W jej cichym głosie było tyle pasji, gdy opowiadała o muzyce, że nie sposób było jej nie słuchać.
                Kobieta klasnęła w ręce i stanęła za biurkiem. Duży zegar wiszący na ścianie wskazywał, że za chwilę zadzwoni dzwonek.
- Chciałabym, żeby każdy z was zapoznał się z twórczością Bacha i napisał kilka słów o swoich odczuciach – uśmiechnęła się. – Oczekuję ciekawych odpowiedzi. Możecie się spakować.
                Gwen wsunęła do torby książki i założyła ją sobie na ramię. Artur zarzucił plecak na plecy i spojrzał na nią z góry, był od niej sporo wyższy, miał ponad 185 cm wzrostu, musiała mocno zadrzeć głowę, by spojrzeć mu w oczy.
- Do zobaczenia wkrótce – powiedział, mrugając do niej.
                Zadzwonił dzwonek i chłopak zbiegł lekkim krokiem po schodach. Po chwili zniknął na korytarzu. Gwen wpatrywała się bezmyślnie w drzwi, za którymi zniknął. Przygryzła pomalowany czarnym lakierem kciuk, czuła jednocześnie podniecenie i rozdrażnienie. Pociągał ją, ale w jakiś dziwny, tajemniczy sposób. Znała jego głos, wygląd, ale kim był i dlaczego śnił się jej każdej nocy? To ciągle pozostawało zagadką.
                Stała oparta o samochód gawędząc z dziewczyną, która chodziła z nią na matematykę. Gwen widziała, że drobna blondynka się denerwuje. Nie wiedziała, dlaczego ludzie tak na nią reagują. Cień padł na twarz uczennicy, wysoki chłopak o platynowych włosach rzucił jej zjadliwe spojrzenie, które sprawiało, że chciało się zniknąć. Dziewczyna praktycznie rozpłynęła się w powietrzu. Brunetka odrzuciła włosy na ramię i dopiero wtedy zaszczyciła spojrzenie. Był umięśniony jak każdy zawodnik szkolnej drużyny piłki nożnej. Większość dziewczyn zemdlała by, gdyby to do nich podszedł.
- Dylan – powiedziała chłodno.
- Gwen – zlustrował ją wzrokiem, zatrzymując się przez chwilę na jej piersiach. – Ciebie też miło widzieć.
                Spojrzała na niego z ukosa i zmarszczyła brwi.
- Mike Hudson urządza dzisiaj imprezę w swoim domu. Wszyscy by się ucieszyli, gdybyś zaszczyciła nas swoją obecnością – uśmiechnął się do niej.
                Podeszła do niego tak blisko, że czuła zapach jego perfum i kwiatowego płynu do płukania tkanin. Czuła jego ciepło jego ciała. Przekręcił głowę, jakby oczekiwał pocałunku. Jabłko Adama podskoczyło mu gwałtownie. Gwen kątem oka zobaczyła, że Artur wyszedł ze szkoły, dzierżąc w ręce czarny kask. Stanął przy swoim motorze i przyglądał się jej badawczo.
- Niestety nie – szepnęła zmysłowo z ustami oddalonymi o kilka centymetrów od jego warg.
                Wsiadła do samochodu i wyjechała z parkingu. We wstecznym lusterku widziała zaskoczoną minę Dylana i delikatny uśmiech Artura, który przyprawił ją o dreszcz.
***
- O czym tak myślisz kochanie?
                Gwen drgnęła na krześle. Uświadomiła sobie, że od kilku minut nakręca makaron na widelec i nic nie mówi. Lottie musiała ją o coś zapytać, ale dziewczyna nie słyszała żadnego pytania. Spojrzała na gosposię, która stała oparta o zlewozmywak z ręcznikiem przewieszonym przez ramię i garnkiem ze stali nierdzewnej w ręce. Jej zielone oczy były zmartwione, zmarszczki zdawały się głębsze jak zawsze, gdy kobieta się denerwowała.
- Nic ważnego – mruknęła i zaczęła przeżuwać makaron. Westchnęła z rozkoszy. – Lottie ten sos jest obłędny!
                Gosposia uśmiechnęła się szeroko i odstawiła garnek do szafki.
- Cieszę się, że panience smakuje – odwiesiła ściereczkę na haczyk i nalała sobie zielonej herbaty. – Słyszałam, że panna Lancey wróciła do miasta.
                Gwen pokiwała głową, ze smakiem pałaszując spaghetti. Spojrzała na Charlotte, stukała delikatnie palcem w blat. Złota obrączka błyszczała w zachodzącym słońcu. Twarz kobiety była ściągnięta z niepokoju, jej zielone oczy śledziły ścianę lasu za domem. Gwen wiedziała, że Lottie nigdy nie pochwała jej przyjaźni z Melanie. Nigdy nie dowiedziała się, dlaczego Mel, w której zakochiwali się wszyscy, nie wzbudziła sympatii w Charlotte. Kobieta zawsze odnosiła się do niej z dystansem, ale Melanie nie zdawała sobie z tego sprawy, albo nie chciała tego widzieć.
- Byłam z nią wczoraj na kolacji – powiedziała spokojnie Gwen.
                Kobieta zmierzyła swoją podopieczną wzrokiem. Zacisnęła mocno usta, jakby powstrzymywała się od jakiegoś zjadliwego komentarza. Wargi jej pobielały.
- Lottie, proszę – szepnęła brunetka, wkładając naczynia do zmywarki. Gosposia spojrzała na nią smutno.
- Obecność panny Lancey w twoim życiu nigdy nie oznaczała nic dobrego.
                Gwen przewróciła oczami i położyła swoją delikatną dłoń na spracowanej dłoni. Splotły palce.
- Tym razem będzie inaczej, obiecuje.
                Gosposia westchnęła.
- Oby panienka miała racje – uśmiechnęła się delikatnie.
                Kilka godzin później Charlotte wsiadła do swojego samochodu i mrugnęła światłami. Gwen pomachała jej stojąc na ganku, obserwowała jak pojazd wjeżdża na asfaltową drogę i znika za ścianą lasu. Niebo po zachodniej stronie przybrało barwę intensywnej czerwieni. Opadła na białą ławkę pod oknem i podciągnęła kolana pod brodę. Rozkoszowała się ostatnimi promieniami słońca. Przed sobą miała weekend pełen samotności i książek. Jej myśli krążyły wokół zadań domowych, tekstów, które musiała przeczytać. Wcale nie napawało to optymizmem. Może źle zrobiła odmawiając Dylanowi? Od dawna nie była na żadnej imprezie, usprawiedliwiała się przed sobą, że przecież nie ma z kim iść, ale teraz było inaczej. Miała towarzystwo.
                Wygrzebała z kieszeni telefon i wykręciła numer Melanie. Dziewczyna odebrała po dwóch sygnałach:
- Co tam kochana? – Powiedziała wesoło.
- Impreza, co ty na to? Ty i ja, jak za dawnych czasów?
                Mel pisnęła z zachwytu. Coś uderzyło, a dziewczyna mruknęła pod nosem przekleństwo.
- O której zaczyna się ta impreza?
- Dopiero, gdy przyjdziemy – powiedziała Gwen uśmiechając się szeroko i przygryzając paznokieć.
                Wiedziała, że jej przyjaciółka jest zadowolona z odpowiedzi.
- Będę za godzinę – rzuciła i zakończyła połączenie.
                Ginny wbiegła do swojej łazienki, gdzie zrzuciła ciuchy i wskoczyła pod prysznic. Po dokładnym wyszorowaniu całego ciała i włosów, owinęła się grubym ręcznikiem i zniknęła w swojej garderobie. Przeglądała sukienki, gdy zadzwonił telefon, spojrzała na ekran i zobaczyła numer swojej mamy. Włączyła zestaw głośno mówiący i powiedziała: - Bonjour maman.
- Bonjour mon cherie. Co u ciebie?
                Gwen uśmiechnęła się pod nosem, dotykając materiału delikatnej kremowej sukienki. Była zdecydowanie za grzeczna jak na licealną imprezę.
- Wszystko w jak najlepszym porządku. Wybieram się dzisiaj na imprezę.
                Aurora wciągnęła głośno powietrze. Dziewczyna wiedziała, że jej matka jest zaskoczona. To potwierdziło jej przemyślenia, stosunkowo za długo unikała imprez.
- To cudownie! Kto cię wyciągnął z domu?
                Gwen przyglądała się krytycznie czerwonej mini z wysokim stanem. Przygryzła wargę i odwiesiła ją z powrotem na wieszak. Westchnęła cicho.
- Melanie.
                Aurora wdała z siebie krótki pisk. Dziewczyna przesunęła dłonią po czarnej sukience do połowy uda, wykonanej z delikatnego materiału. Miała głęboko wycięte plecy. Uśmiechnęła się z zadowoleniem. Powiesiła ją na drzwiach i ubrała czarną bieliznę.
- Melanie Lancey? – Głos jej matki był niespokojny. – Wróciła do Banetown?
- Nie na stałe. Nie wiem na ile przyjechała, ale wraca do Ameryki.
                Udała, że nie słyszy westchnienia ulgi po drugiej stronie słuchawki. Z sukienką w jednej ręce i telefonem w drugiej wróciła do łazienki. Położyła aparat na półeczce pod lustrem, jej matka opowiadała jej o Luwrze, wplatając w swój monolog mnóstwo francuskich przymiotników. Gwen nałożyła na twarz odrobinę podkładu, który ukrył drobne piegi na jej nosie, użyła brazowych i zlotych cieni, które wydobyły złotą barwę jej tęczówek. Wykonturowała, już i tak mocno zaakcentowane, kości policzkowe. Aurora opowiadała jej o młodym malarzu, którego dzieła były takie beau, a sam artysta – magnifique. Spokojnym ruchem przeciągnęła tuszem rzęsy.
- Mamo, muszę kończyć – powiedziała, a w jej głosie brzmiała nuta wesołości. Przeciągnęła usta ciemno czerwoną szminką.
- Oczywiście mon cherie – dłoń dziewczyny zawisła nad ekranem, by zakończyć rozmowę. – Gwen?
- Tak?
- Kocham cię córeczko – nigdy nie powiedziała do niej „kocham cię” po francusku.
                Uśmiechnęła się.
- Ja ciebie też – odpowiedziała i rozłączyła się.
                Półgodziny później Melanie zatrzymała swoją białą limuzynę przed domem Mike’a Hudsona. Wzdłuż ulicy stało mnóstwo samochodów, ale im udało się znaleźć miejsce przy samym wejściu. Ze środka dochodziła dudniąca muzyka. Mel zagwizdała z podziwem, jej brązowe włosy były zaczesane w gładką kitkę, która opadała jej na plecy. Miała na sobie złotą, błyszczącą sukienkę, która podkreślała jej opaleniznę. Błękitne tęczówki kontrastowały z czarnymi cieniami i ciemno fioletową szminką. Diamentowe kolczyki błyskały za każdym razem, gdy poruszała głową.
- Rozwinęli się nie ma, co – rzuciła wysiadając z samochodu.
                Gwen roześmiała się i ujęła przyjaciółkę pod ramię. Melanie spojrzała na nią z uśmiechem, który doskonale znała, znaczył, że tego wieczoru nie będą grzecznymi dziewczynkami.
- Nigdy nimi nie byłyśmy – powiedziała.
                Zaśmiały się głośno, odrzucając włosy do tyłu. Ruszyły równym krokiem, a ich szpilki stukały wesoło na płytkach. Na werandzie siedziało kilku chłopaków, popijając piwo, gdy je zobaczyli otworzyli szeroko oczy ze zdziwienia. Jedyne i prawdziwe królowe Liceum św. Michała znów były razem i olśniewały. Melanie posłała im całusa.
                W środku każdy zwróciła na nich uwagę, od razu w ruch poszły telefony. Smsy, tweety, wiadomości na Facebook – każda mówiła o jednym – one wróciły. Gwen dawno nie czuła się tak dobrze. Śmiała się, flirtowała i tańczyła. Bawiła się jak nigdy wcześniej, czuła, że żyje.
- Drinka? – Usłyszała przy swoim uchu głos Dylana.
                Przewróciła oczami i powoli odwróciła się do chłopaka. Jego brązowe oczy były zamglone, a oddech cuchnął alkoholem i ziołem. Przesunął ogromną dłonią po jej boku, strząsnęła ją ze swojej talii. Zacmokał.
- Nie dziękuję – warknęła. Odsunęła się od niego.
                Blondyn przeczesał palcami włosy. Nad jego prawym ramieniem dostrzegła Melanie, rozmawiającą z Allie Heather, przewodniczącą szkoły, Gwen przypomniała sobie, że były razem w klasie. Pomachała im, a one jej odmachały.
- Co ty taka zimna? – Zatoczył się i oparł o najbliższą ścianę. Dziewczyna rzuciła rozpaczliwe spojrzenie przyjaciółce, która przyglądała jej się z ściągniętymi brwiami.
                Melanie podeszła do nich i podała jej drinka. Gwen z wdzięcznością ścisnęła jej palce.
- Wybacz, ale Gin ma już towarzystwo.
                Dylan obrzucił brunetkę spojrzeniem, na jego twarzy malowało się zaskoczenie. Potarł dłonią podbródek i przyłożył do ust butelkę whisky. Wzdrygnął się, gdy palący napój spłynął mu do gardła. Przez chwilę patrzył Melanie prosto w oczy. Gwen dopiero teraz sobie przypomniała, że kiedyś byli razem. Choć w ich przypadku łączyło ich tylko pożądanie, nie głębsze uczucie.
- Nie wiedziałem, że wróciłaś – powiedział cicho. W jego oczach czaił się głód.
                Mel przygładziła włosy, by pokazać bransoletkę na swoim nadgarstku. Dylan przeczytał grawer na serduszku. Z głośników popłynął „Stronger” Kelly Clarkson. Melanie pisnęła i złapała przyjaciółkę za nadgarstek, ciągnąc ją na parkiet. Tańczyły obok siebie, stykając się ciałami. Gwen czuła jej kwiatowy zapach zmieszany z zapachem tytoniu. W przejściu do kuchni stanął Artur, jego kasztanowe włosy były w artystycznym nieładzie. Miał na sobie jak zwykle czarne ciuchy. Popijał piwo z czerwonego, plastikowego kubka. Skinął jej głową, uśmiechnęła się zalotnie i uniosła włosy do góry, odsłaniając wycięte plecy. Melanie powiodła wzrokiem za jej spojrzeniem i trąciła ją biodrem.
- I co udało ci się go poznać?
- Siedzimy razem na muzyce.
- Masz jego numer?
                Gwen pokręciła głową. Melanie potrafiła wyciągnąć od numer od chłopaka, po kilku sekundach. Próbowała ją tego nauczyć, ale Ginny zawsze brakowało śmiałości Mel i jej charyzmy. Spojrzała na przyjaciółkę, która wirowała w tańcu, śpiewając razem z wokalistką. Ginny obrzuciła Artura krótkim spojrzeniem i wróciła do tańca.
                Jak na marzec noc była ciepła, delikatny wiatr pieścił rozpaloną skórę. Ogromna tarcza księżyca lśniła na tle granatowego nieba. Imprezowicze zgromadzili się wokół pierwszego tego roku ogniska, płomienie lizały drewno, a iskry skakały pod niebo. Z głośników płynął cover „Bad Romance”, na parkiecie kręciło się kilka par, mocno do siebie przytulonych. Gwen czuła, że ma już dosyć. Kręciło jej się w głowie, drżały jej kolana. Zapach dymu, zioła i alkoholu przyprawiał ją o skręty żołądka. Poruszała się po domu jak we śnie, szukając Melanie, ale bez skutecznie. Dziewczyna zdawała się rozpłynąć w powietrzu. Usiadła na ganku, zrzuciła szpilki i wyciągnęła długie nogi przed siebie. Obok niej przechodziło mnóstwo osób, rzucając w jej stronę słowa pożegnania. Zbywała je kiwnięciem głowy.
                Noc była przyjemnie ciepła, gwiazdy świeciły jasno, a srebrna tarcza księżyca odcinała się od granatowego nieba. Delikatny wiatr przyniósł ochłodę jej rozpalonej skórze. Zebrała włosy w luźnego koka i starła dłonią pot z karku. Kątem oka zobaczyła, że Artur siada obok niej opierając stopy dwa stopnie niżej.
- Wszystko w porządku? – Zapytał cicho.
                Siedząc tak blisko, czuła jego zapach. Mieszaninę cytrusów i typowo męskich perfum. Miała ochotę oprzeć się o jego ramię i dotknąć wargami jego policzka. Z trudem siedziała wyprostowana, przytulenie się do niego było dla niej tak kuszące. Głód, który odczuwała, można było porównać z tym, co czuje narkoman, gdy po kilku miesiącach czystości postawi się przed nim kokę. Jej ciało domagało się jego dotyku, zaczęła drżeć. Artur zdjął swoją kurtkę i zarzucił ją jej na ramiona. Przez chwilę trzymał dłonie na jej barkach, a Gwen błagała w myślach, by ich nie zabierał. Wtuliła się w materiał, nagrzany przez jego ciało.
- Zgubiłam Mel – szepnęła, lekko ochrypłym od śpiewu głosem.
                Rozejrzał się po podwórku i potarł dłonią podbródek. Wstał, a jego profil odciął się od srebrnej tarczy księżyca.
- Odwiozę cię do domu.
                Wyciągnął ku niej rękę, którą ujęła. Nie puścił jej dłoni, wolną ręką sięgnął po jej szpilki i pociągnął ją w stronę swojego motocykla zaparkowanego na chodniku przed domem. Czuła pod stopami chód i chropowatość, ale nie przeszkadzało jej to. Ciepło dłoni Artura promieniowało do każdej komórki jej ciała, wprawiając je w drżenie. Położył przed nią buty i przytrzymał ją za łokieć, gdy niepewnie wsunęła w nie stopy. Przerzucił nogę nad siodełkiem, podał jej czarny kask.
- A co z tobą?
                Uśmiechnął się zawadiacko.
- Twoja głowa jest więcej warta – odpowiedziała mu delikatnym uśmiechem. – Dokąd?
                Podała mu adres, wsuwając ramiona w rękawy kurtki, która sięgała jej do połowy ud, prawie jak sukienka. Usiadła za nim, obejmując go nieśmiało w pasie, złapała się sprzączki jego paska. W lusterku widziała jego uśmiech. Odpalił i wyjechał na ulicę. Silnik zawył i wyrwał do przodu. Oszołomiona prędkością, przywarła do niego całym ciałem. Chłodny wiatr szarpał jego koszulką, gdy mknęli drogą między drzewami. Nawet nie zauważyła, gdy dotarli pod jej dom. Artur zatrzymał motor i postawił go na nóżce. Zdjęła kask z głowy, gdy on sprawie zszedł z siedziska. Pomógł jej zsiąść i odsunął jej włosy z twarzy.
- Dziękuję za podwiezienie – powiedziała, zrzucając szpilki i biorąc je w rękę.
- Polecam się na przyszłość.
                Przez chwilę stali naprzeciw siebie, patrząc sobie w oczy. Artur przeczesał swoje kasztanowe włosy, nie spuszczając z niej srebrnych tęczówek. Omiótł spojrzeniem niebo i westchnął cicho. Gwen zdjęła kurtkę i mu ją podała. Gdy ich palce się dotknęły, przeskoczyła miedzy nimi iskra, tak gwałtowna, że oboje ją poczuli.
- Jest w tobie coś Gwen, co sprawia, że nie myślę jasno – powiedział cicho, przysiadł na swoim motorze, więc jego twarz znalazła się odrobinę niżej niż jej. Zaśmiał się. – I plotę głupoty.
                Zarumieniła się. Wypowiedział na głos to, co ona czuła. Spuściła głowę. Podniósł jej podbródek. Zatonęła w niezwykłej barwie jego oczu. Czuła delikatne mrowienie w miejscu, gdzie ich skóry się stykały. Znała go raptem kilka godzin, ale czuła, że znają się znacznie dłużej. Nie wiedziała, co oznaczają sny, w których się pojawiał. Jednak była pewna, że nie to nie jest przypadek. Sny mają potężną moc, pokazują ukryte lęki, ale czasem są proroctwami. Gwen słyszała w dzieciństwie, że ludzie widzą w snach swoje poprzednie wcielenia. Może oni spotkali się wcześniej? Dawno temu, może pomiędzy nimi coś było.
                Zaśmiała się. Alkohol zrobił jej niezłą gąbkę z mózgu.
- Dobranoc Arturze – powiedziała, odsuwając się od chłopaka.
                Weszła po schodach na ganek i spojrzała na niego przez ramię. Siedział okrakiem na motorze, opierając kask o bak.
- Dobranoc Gwen.
                Ryk silnika przeszył nocną ciszę, koła zachrzęściły na kamieniach. Po chwili plama światła, którą roztaczało przednie światło zniknęła pośród drzew. Gwen znowu otoczyła cisza. Zadrżała, ale tym razem z zimna i strachu. Wślizgnęła się do domu i rzuciła buty na ziemię. Zegar w salonie wybił drugą w nocy, nalała sobie wody w kuchni i weszła po schodach. Stopy bolały ją niemiłosiernie, każdy krok bolał, jakby chodziła po szkle. W łazience zrzuciła sukienkę i wciągnęła piżamę, na którą składał się długi i luźny T-Shirt i bokserki. Zmyła makijaż i umyła zęby, związała włosy w koka i opadła na łóżko. Zwinęła się w kłębek, naciągając kołdrę pod sam nos. Zamknęła powieki i gwałtownie opadła w objęcia Morfeusza.
                Ciepłe promienie słońca pieszczą jej skórę, niebo nad jej głową ma intensywnie błękitną barwę. W powietrzu unosi się zapach kwiatów i trawy. Nie daleko rośnie drzewo, do którego przywiązane są dwa konie: kasztan i gniadosz. Unosi się na łokciach, ma na sobie ciemno niebieską, prostą suknie. Jej rękawy sięgają jej do łokci. Czarne włosy związane w warkocz, wiją się po jej plecach jak wąż. Artur idzie w jej stronę przez łąki, wygląda bardzo męsko w białej, lnianej koszuli i czarnych spodniach, których nogawki upchnął w cholewach wysokich butów. Usiadł obok niej i podał jej bukiecik fiołków.
- Dziękuję – mówi, zaciągając się ich słodkich zapachem.
                Chłopak przeczesuje swoje kasztanowe włosy. Jego srebrne oczy wodzą po jej twarzy. Unosi dłoń i muska palcem policzek dziewczyny. Gwen łapie go za rękę i przyciska do niej swoje usta. Artur unosi jej podbródek, dotykając kciukiem warg dziewczyny. Brunetka przysuwa się do niego, siedzą naprzeciw siebie, stykając się kolanami. Druga ręka mężczyzny sunie po jej talii, by zatrzymać się na krzyżu. Ginny przygryza usta, nie spuszczając oczu z jego twarzy. Dzieli ich tylko kilka centymetrów, widzi ciemne obwódki w jego srebrnych oczach, a on widzi każdą plamkę na jej złotych tęczówkach. Powoli, jakby celebrując każdą tą chwilę nachyla się i dotyka wargami jej usta. Przyciąga jego twarz do siebie, pragnąc więcej.
                Artur wydaje z siebie cichy jęk, na który jej ciało rozpada się na małe kawałeczki, ale jego dłonie utrzymują ją w całości. Upadają na plecy, śmiejąc się, ale nie przerywając pocałunku. Chłopak miażdży jej usta pocałunkiem. Przeczesuje palcami jego włosy, tak miękkie i pachnące, czepia się palcami jego karku. Usta Artura błądzą po jej szyi i dekolcie.
- Gwen – charczy, odnajdując jej usta. – Kocham cię.
                Jej serce zatrzymuje się gwałtownie, by po chwili zerwać się do szaleńczego biegu. Brakuje jej oddechu, odnajduje jego usta. Jedyne takie na świecie, wczepia się w nie jakby były ratunkiem na wszystko. Tak długo czekała, by usłyszeć te słowa, by móc odpowiedzieć „ja ciebie też”. A teraz jej głos uwiązł jej w gardle.
- Ja ciebie też kocham – szepcze, między pocałunkami. – Kocham cię Arturze, kocham.
                Odsuwa się od niej na kilka centymetrów, by móc spojrzeć na jej twarz. Odsuwa zbłąkane kosmyki z jej twarzy i tuli czoło do jej policzka. Czuje jego słodki ciężar opierający się na jej brzuchu. Dotyka jego odsłoniętej klatki piersiowej, mocno umięśnionej po latach treningów.

- Nie chce cię nigdy stracić – mówi cicho do jej ucha, łaskocząc je oddechem.


___
Z okazji 300 wyświetleń rozdział dla Was :* dziękuje za cudowne komentarze, które czytam i zawsze głęboko analizuję ;) postaram się na nie podpowiadać niedługo, ale na razie brak czasu ...

sobota, 26 kwietnia 2014

Rozdział 1.

                Obudziła się z krzykiem, zlana lodowatym potem. Spojrzała na budzik, stojący na nocnej szafce. Dochodziła trzecia w nocy. Znów śniła ten sam koszmar. Znów skończył się tak samo. Wszystko, co czuła, było takie realne. Zapach krwi, dotyk skóry chłopaka, miękkość jego włosów. Wstała i na drżących nogach zeszła do pustej kuchni. Nalała sobie szklankę wody i oparła się o blat. Nie wiedziała, co znaczy ten sen. Śniła go odkąd skończyła szesnaście lat, teraz rok później nadal nie miała pojęcia, co on oznacza.
                Wróciła do swojego pokoju, oświetlonego przez lampkę nocną. Przez zasłonięte szczelnie okna nie dostawała się najmniejsza ilość świata. Z zdjęć ustawionych na półce na biurku patrzyła na nią jej matka i jej ojciec, który trzymał ją na rękach. Zrobiono je kilka tygodni zanim zniknął. Nie pamiętała go zbyt dobrze, a matka nie chciała o nim mówić. Gwen nie miała nic, co łączyłoby ją z ojcem, nawet nazwisko odziedziczyła po matce.
                Dotknęła rogu ramki i wróciła do łóżka. Zwinęła się w kłębek, nakrywając się kołdrą, aż po sam nos. Czuła znajomy zapach różanego płynu do płukania, który jej gosposia Lottie zawsze dodawała do prania. Charlotte zawsze powtarzała, że róża dobrze wpływa na sen. Jak na razie nie wiele pomagał w walce z jej koszmarami. Ziewnęła szeroko i zamknęła oczy, pragnąć wykorzystać ostatnie godziny snu, jakie jej pozostały.
                Budzik zadzwonił dokładnie o 6.30. Dziewczyna przeciągnęła się, aż strzeliły jej kości. Poszła do łazienki, sąsiadującej z jej pokojem, wyłożonej beżowymi płytkami. Wzięła szybki prysznic, umyła włosy waniliowym szamponem. Zrobiła delikatny makijaż, który podkreślał bursztynowy odcień jej tęczówek. Owinęła głowę grubym, puchowym ręcznikiem i poszła do garderoby. Wybrała czarną sukienkę, delikatnie opinającą jej talię i spływającą luźno do kolan. Narzuciła na ramiona długi, czarny kardigan. Zawiązała trampki przed kostkę i wysuszyła włosy. Pozwoliła im opaść kaskadą na plecy. Były idealnie kruczoczarne. Z zadowoleniem spojrzała na swoje odbicie w wysokim lustrze.
                Zeszła do kuchni, w której unosił się zapach naleśników. Lottie, kobieta po pięćdziesiątce z rudymi włosa Pozwoliła im opaść kaskadą na pmi przeplatanymi siwizną i związanymi w gruby warkocz, podśpiewywała pod nosem stare piosenki. Spojrzała na Gwen swoimi lśniącymi zielonymi oczami, otoczonymi siateczką zmarszczek. Uśmiechnęła się szeroko i powiedziała:
- Dzień dobry panienko – mimo próśb Gwen, nigdy nie chciała do niej mówić do imieniu. Dla Charlotte zawsze była „panienką Ginny”.
- Wcześnie dzisiaj przyszłaś Lottie – odpowiedziała brunetka, nalewając sobie kawy. Usiadła na stołku barowym i napiła się gorącego napoju.
- Uznałam, że może panience być przyjemnie, gdy ktoś poda jej śniadanie i, że może panienka czuć się samotnie, podczas nieobecności matki – podała dziewczynie talerz z naleśnikami z konfiturą malinową, ulubioną Gwen.
                Ginny skinęła głową i wzięła się do jedzenia. Jej matka, Aurora Ravenscar, była sławnym historykiem sztuki, który dzielił czas między pracę w paryskim Luwrze, a swój dom. Przez to Gwen została praktycznie wychowana przez Lottie, która stała się jej bliższa niż matka. Jednak im starsza się stawała tym widziała większe podobieństwo między nią, a swoją rodzicielką. Były tej samej budowy, miały ten sam kształt twarzy, kolor włosów. Jedyne, co je różniło to kolor oczu. Aurora miała ciemne, orzechowe tęczówki, a oczy Gwen były złote z ciemnymi plamkami.
- Spóźni się panienka do szkoły.
                Gwen potrząsnęła głową, jakby chciała się pozbyć dręczących ją myśli. Spojrzała na zegar na mikrofalówce. Za półgodziny zaczynała lekcje, westchnęła ciężko. Wzięła z góry swoją torbę i poszła do garażu. Wsiadła do swojego srebrnego SUVa i ruszyła w stronę miasteczka. Jej dom mieścił się pięć kilometrów za granicami miasta, otaczały go zielone lasy, dopiero teraz budzące się do życia po mroźnej, ale krótkiej zimie. Zanim dojechała do pierwszych zabudować, zaczęło padać. Krople deszczu rozbryzgiwały się na szybie i uderzały o dach. Wycieraczki z trudem nadążały z ich ściąganiem. Wkrótce z mgły wyłonił się budynek jej szkoły. Był to stary gmach z czerwonej cegły, pokryty ciemnymi dachówkami, z wysokimi, gotyckimi oknami i mnóstwem zakamarków, w których można było się skryć. Zaparkowała pod ogromnym świerkiem i pobiegła do szkoły. Korytarz na parterze był pełen uczniów, którzy przepychali się do swoich szafek. Gdy zamknęły się za nią drzwi, na chwilę zapadła cisza. Gwen czuła na sobie spojrzenie dziesiątek oczu. Przyzwyczaiła się.
                Należała do grupy tych dziewczyn, które były pożądane przez wszystkich chłopaków i, które były wzorem dla innych dziewczyn. Piękna i inteligentna. Chodzący ideał. Do tego należała do najstarszych i najbardziej wpływowych rodów w mieście, do elity. Tłum rozsunął się przed nią, gdy z dumnie uniesioną głową maszerowała do swojej szafki. Na korytarzu znów było głośno, ale wiedziała, że ją obserwują. Odwiesiła kurtkę na haczyk i położyła na półce książki, które potrzebowała na późniejsze lekcje. Poprawiła włosy i weszła na drugie piętro, gdzie mieściły się klasy humanistyczne. Zaczynała od literatury angielskiej. Lubiła czytać, a teraz omawiali Szekspira. Nie rozumiała, dlaczego wszyscy tak bardzo podniecają się „Romeo i Julia”, osobiście uważała ten dramat za pusty. Dziewczyna poznaje faceta, w którym się zakochuje, kilka dni później (praktycznie się nie znając) biorą ślub, a potem umierają. Koniec. Wszyscy płaczą i mówią o „prawdziwej i romantycznej miłości”.
                Usiadła w swojej ławce na końcu klasy, przy oknie. Na parapecie stały doniczki z kwiatami. Ściany były żółte, pokryte planszami z okresami w literaturze angielskiej. Na tablicy, eleganckim pismem pełnym zawijasów, był wypisany cytat z Sonetu 55 „Miecz Marsa nie tknie ani pożar nie osmali Słów, w których żyjesz, w których żyć już będziesz zawsze”. Wpatrywała się w słowa, analizując ich treść, a jej dłoń przesuwała się po okładce zeszytu. Z zamyślenia wyrwał ją dzwonek i tłum uczniów wpadający do klasy, spojrzała na kartkę i zobaczyła, że napisała dalszą część wiersza:
Wbrew śmierci, zapomnieniu – dwom potężnym wrogom –
Będziesz wciąż iść przed siebie, a chwały twej ślady
Ujrzą oczy potomnych, wszystkich, którzy mogą
Żyć jeszcze na tym świecie, aż po dzień zagłady.
                Nauczyciel, pan Willson stanął przy biurku i upuścił na nie swoją teczkę. Huk natychmiast uciszył rozwrzeszczaną młodzież, która z respektem spojrzała już na starszego mężczyznę. Mimo, że profesor miał już prawie siedemdziesiąt lat, poruszał się powoli, a jego włosy były prawie całkowicie siwe, uczniowie darzyli go ogromnym szacunkiem. Na jego lekcjach nikt nie rzucał gumą do żucia, każdy robił skrupulatne notatki i nigdy nie wyjmowali telefonów na ławkę. To był chyba jedyny nauczyciel, który był wstanie oderwać Amy Willow i jej przyjaciółki od telefonów, od ciągłego wysyłania smsów i wstawiania postów na Twittera.
                Gwen nie lubiła Amy odkąd pamiętała. Blondynka o niebotycznie długich nogach, której nigdy nikt nie widział na płaskim obcasie odkąd skończyła trzynaście lat, w bardzo krótkich spódniczkach była jej nemezis. Robiła wszystko, by dokuczyć Ginny. Razem ze swoją świtą wycinały jej naprawdę okrutne numery w podstawówce. Zamykały w składzikach na miotły, kradły i obrażały. Sytuacja zmieniła się, gdy przyszły do trzeciej klasy liceum. Tamto lato zmieniło wiele rzeczy, między innymi stosunek Amy do Gwen. Pozostały po nich mgliste wspomnienia i blada blizna na przedramieniu Gwen.
- Witajcie moi drodzy – powiedział cichym głosem nauczyciel, zmuszając brunetkę, by skupiła się na jego słowach. – Dzisiaj postaramy się zrozumieć Lady Makbet. Liczę, że przeczytaliście „Makbeta” – powiódł lodowatymi oczami po klasie, niektórzy zadrżeli czując jego wzrok na sobie. Ginny wytrzymała spojrzenie brązowych oczy nauczyciela. – Będziemy odczytywać fragmenty z podziałem na role.
                Kilka godzin później deszcz przeszedł w mżawkę. Gwen zostawiła torbę w swojej szafce i wyszła na dziedziniec. Większość uczniów ruszyła do kafeterii na lunch, ale ona nie była głodna. Chłodny wiatr szarpał jej sukienką i kruczoczarnymi włosami. Objęła się ramionami i powlekła się do swojej ulubionej ławki. Obok niej rósł dąb, który w upalne dni chronił przed słońcem, a w takie jak ten przed zimnem i deszczem. Oparła się pień plecami i dotknęła jego kory, jakby witała się ze starym przyjacielem. Wyjęła z torby swój sfatygowany egzemplarz „Draculi”, przeczytała ją tyle razy, że nie była nawet w stanie tego zliczyć. Jej grzbiet był połamany, rogi pogniecione, ale dla niej ta książka miała duszę. Zawierała ślady podróży, które odbyła z matką tych krótkich chwil, podczas, których biegały po plaży, trzymając się za ręce, oglądały wystawy w muzeach, opalały się na złotych plażach.
                Podciągnęła nogi pod siebie, rozsiadając się wygodnie na twardej ławce. W powietrzu unosił się silny zapach deszczu. Kartki pod jej palcami były ciężkie i lekko chropowate. Nagle jej wzrok przykuł ruch na parkingu, z czarnego mercedesa wysiadł mężczyzna w szarym garniturze, o brązowych włosach siwiejących nad uszami. Obok niego pojawiła się szczupła kobieta w beżowym płaszczu i jasnych lokach zebranych w kok na czubku głowy. Ruszyli szybko w stronę szkoły, a za nimi wlekł się chłopak, na oko siedemnastoletni w czarnych ciuchach, ciężkich glanach i o niesfornych kasztanowych włosach. Serce Gwen podskoczyło gwałtownie w piersi, widziała już te włosy, szerokie barki i dumną, królewską postawę. Usiadła prosto, a książka zsunęła się z jej kolan. Jednak chłopak zniknął już w budynku szkoły.
                Podniosła „Draculę” i byle jak wepchnęła go do torby. Deszcz spływał jej po włosach, gdy biegła do szkoły. Torba obijała się boleśnie o biodro. Wpadła na korytarz i poślizgnęła się na mokrej podłodze. Klnąc pod nosem rzuciła się do przodu, pokonała ciasny zakręt i zobaczyła podeszwy jego glanów znikające na półpiętrze. Wbiegła po schodach, przeskakując po dwa, trzy stopnie. Zatrzymał się przed drzwiami sekretariatu, przeczesał palcami wilgotne kasztanowe włosy i położył dłoń na klamce. Już prawie widziała jego twarz, gdy poczuła, że ktoś łapie ją za łokieć i pociąga we wnękę. W pierwszym odruchu uniosła rękę, by uderzyć napastnika, ale szybko ją opuściła, zaskoczona tym, kogo widzi.
- Witaj Gwen.
- Mel – szepnęła.
                Wysoka dziewczyna o błyszczących błękitnych oczach, długich brązowych włosach związanych w warkocz i ślicznych różowych ustach uśmiechała się do niej szeroko. Gwen przytuliła mocno przyjaciółkę, nadal pachniała tak samo bergamotką i porzeczkową gumą do żucia. Urosła kilka centymetrów i kompletnie zmieniła styl. Gdy opuszczała Banetown nie rozstawała się z vansami i luźnymi, postrzępionymi dżinsami. Teraz olśniewała w ciemno fioletowych rurkach, czarnej koszuli i litach. Zaczęła się nawet malować. Czarny tusz jeszcze bardziej wydłużył jej rzęsy, a jagodowa szminka podkreślała biel zębów.
- Nie wiedziałam, że wracasz – powiedziała Gwen, odsuwając się nieznacznie od przyjaciółki. – Myślałam, że już nigdy cię nie zobaczę.
                Dziewczyna machnęła ręką.
- Nie myślałaś chyba, że jedna awantura mnie stąd wygoni, prawda? – Melanie uśmiechnęła się uroczo, prezentując uśmiech, który mógłby reklamować renomowany salon dentystyczny.
                Gwen pokręciła z uśmiechem głową.
- A twoi rodzice?
                Melanie przysiadła na parapecie, w głowie brunetki pojawiło się wspomnienie pierwszych dwóch lat liceum. To było „ich” okno, przesiadywały na nich całe przerwy. Mel była starsza od niej o rok i pokazała jej całą szkołę, powiedziała, na których nauczycieli należy uważać, a którzy są nieszkodliwi. Gdzie ukryć się podczas apelu, na którym się nie chce być. Jednak wszystko zmieniło się tamtego feralnego lata.
- Jestem pełnoletnia. Nie mogą mnie na siłę trzymać w Nowym Jorku. Nie wróciłam na stale Gwen – powiedziała, a w jej głosie czaił się smutek. – Przyjechałam sprawdzić, czy moja mała księżniczka radzi sobie, jako królowa.
                Westchnęła ciężko.
- Jakoś daję radę – powiedziała cicho.
                Melanie uśmiechnęła się krzywo. Założyła za ucho pasmo brązowych włosów, odsłaniając brylantowy kolczyk, który błyszczał w świetle neonowych lamp. Gwen spojrzała z roztargnieniem na drzwi sekretariatu, przez matowe szkło widziała sekretarkę, która porządkowała dokumenty, jednak po chłopaku nie pozostał żaden ślad. Dziewczyna zaczęła się zastanawiać, czy nie był on wytworem jej wybujałej wyobraźni.
- Za kim biegłaś? – Spytała nagle Mel.
                Gwen wygładziła swoją sukienkę.
- Spieszyłam się do biblioteki – skłamała. Było to grubymi nićmi szyte, ale liczyła, że Melanie przestanie drążyć temat.
                Brunetka spojrzała na młodszą przyjaciółkę, mrużąc lekko oczy. Między jej brwiami pojawiła się pionowa zmarszczka. Gwen wiedziała, że mózg Mel pracuje na najwyższych obrotach, szukając w jej odpowiedzi podstępu. W końcu wzięła głęboki oddech i spojrzała na swój duży, srebrny zegarek.
- No dobra. Muszę się zmywać, mam jeszcze kilka rzeczy do załatwienia. Masz ochotę na kolację ze mną w „Drew”? Ja stawiam – uśmiechnęła się.
                Gwen pokiwała głową i uścisnęła mocno przyjaciółkę. Przez chwilę stała przy oknie, obserwując jak Melanie przechodzi przez parking i wsiada do wypożyczonego samochodu. Po chwili tyle światła pojazdu zniknęły zza zakrętem. Brunetka oparła czoło o chłodną szybę. Jej oddech pozostawił ślad pary. Przesunęła po nim bezwiednie palcem, linie ułożyły się w dziwny znak, którego nigdy wcześniej nie widziała. Pośpiesznie starła go dłonią.
***
Punktualnie o ósmej wieczorem Gwen weszła do restauracji „Drew”. Była to przytulna knajpka położona przy rynku. Jej ściany pokrywała czerwono złota tapeta i mnóstwo obrazów. Każdy był inny i mimo pozornego chaosu wszystko miało swój urok. Dziewczyna odwiesiła swoją czarną kurtkę na wieszak i rozejrzała się po sali. Kilka stolików było zajęte, ale wiele pozostawało pustych. Zza barem stały dwie kelnerki, rozmawiając cicho. Melanie siedziała przy stoliku dla dwóch osób, w kącie sali przy oknie. Blask świecy stojącej na blacie rzucał cienie na jej ładną twarz. Ginny wygładziła swój biały T-Shirt i usiadła naprzeciw przyjaciółki. Mel obracała w palcach nóżkę kieliszka.
- Jesteś pieszo? – Spytała z zaciekawieniem Gwen, czując zapach białego wina. Najbliższy hotel znajdował się prawie kilometr stąd, a dziewczyna nie sądziła, żeby jej przyjaciółka wybrała się na piętnasto-minutowy spacer w deszczu.
- Zatrzymałam się w starym mieszkaniu mamy.
                Matka Melanie od urodzenia mieszkała w dużym, dwupiętrowym mieszkaniu w jednej ze starych kamienic, mieszących się przy rynku. Po ślubie zamieszkali w domu na obrzeżach miasta, który później sprzedali, jednak apartament pozostał w rodzinie. Gwen zawsze zastanawiało czy to bardziej z sentymentu, czy stanowił ubezpieczenie na wypadek niepowodzenia w Nowym Jorku, jednak nigdy nie zapytała o to Mel.
                Do ich stolika podeszła kelnerka, by odebrać zamówienie. Ginny nie musiała otwierać karty, by wiedzieć, co chce. Od zawsze jej ulubioną potrawą serwowaną w „Drew” był stek z ziemniaczanym puree i grillowanymi warzywami, ostatni raz jadła go zanim Melanie opuściła Banetown. Z nostalgią rozparła się na krześle, sącząc sprite’a.
- Co u ciebie? – Zagadnęła Melanie, która obserwowała ją badawczo spod rzęs. Gwen wzruszyła ramionami. – Masz kogoś?
                Brunetka parsknęła cicho.
- Nie – Mel uniosła pytająco brwi. – Po prostu nie spotkałam jeszcze nikogo.
- Żadnych romansów? – Westchnęła z rozczarowaniem.
                Gwen zarumieniła się delikatnie.
- Kilka.
                Jej przyjaciółka uśmiechnęła się szeroko. Przez chwilę siedziały w milczeniu, obserwując pusty rynek. Gwen splotła palce i oparła je o brzuch, Melanie bawiła się swoim telefonem. Kiedyś mogłyby rozmawiać godzinami, nie bojąc się, że zabraknie im tematów do rozmowy. Ale teraz wszystko się zmieniło, nie miały ze sobą kontaktu przez ponad rok, obie uległy ogromnej przemianie.
- A ty, jakie masz plany? Co dalej? Wracasz tutaj na studia? – Spytała beztrosko Ginny, ale głęboko w jej głosie pobrzmiewała nuta nadziei.
                Melanie położyła telefon na blacie i upiła łyk wina. Jej długie palce zakończone eleganckimi paznokciami pomalowanymi na ciemno czerwony kolor oplatały kieliszek.
- Chyba tam zostanę, mam dobre wyniki, chcę złożyć papiery do Yale i Brown, może Harvard? – Gwen skinęła z uznaniem głową. Od zawsze marzeniem Mel było uczęszczanie do jakieś elitarnej placówki, nie dla większych możliwości, a dla prestiżu. Jej rodzice skończyli Oxford, nie chciała być gorsza.
- Masz tam kogoś? – Głos brunetki był cichy i bezbarwny, nie zdradzał jej smutku.
- Tak – odpowiedziała po chwili wahania.
                Gwen dotknęła dłoni przyjaciółki i uśmiechnęła się słodko. Melanie spojrzała na nią i ujęła jej rękę. Bransoletka na jej nadgarstku błyszczała w nikłym świetle. Ginny przesunęła palcem po złotym serduszku zawieszonym na czerwonym sznureczku. Na zawieszce było wygrawerowane „Na zawsze Twój”.
- To od niego? Jak mu na imię? – Brunetka cieszyła się, że jej przyjaciółka wreszcie znalazła kogoś, z kim może być szczęśliwa.
- Jack, dał mi to na lotnisku. Powiedział, że mogę to otworzyć dopiero wtedy, gdy wyląduje – widziała w jej zielonych oczach łzy wzruszenia. Uśmiechnęła się jeszcze szerzej.
                Podano im posiłek. Melanie powoli żuła łososia opowiadając jej o szkole w Nowym Jorku, o Central Parku, sklepach przy piątej Alei i małych, mających „atmosferę” barów na Brooklynie. Opisała jej też ich penthouse i pochwaliła się, że ich gosposia jest z pochodzenia francuską.
                Zadzwonił dzwonek przy drzwiach i Gwen mimowolnie na nie spojrzała. Do środka wszedł chłopak o kasztanowych włosach mokrych od deszczu. Ten sam, którego dzisiaj widziała w szkole. Odsunął mokre kosmyki z czoła i podszedł do baru. Oparł się o kontuar i powiedział coś do kelnerki. Gwen mogła przyjrzeć się jego twarzy, mocno zarysowanej szczęce, wydatnym ustom, lekko garbatemu nosowi. Jego duże oczy były prawie srebrne z ciemnymi obwódkami. Miał dłonie o długich palcach, na wskazującym palcu nosił złoty sygnet. Z tej odległości nie mogła dostrzec herbu.
- Na kogo patrzysz? – Melanie spojrzała w tym samym kierunku i zagwizdała cicho. – Niezłe ciacho… Znasz go?
                Gwen pokręciła głową. Chłopak odebrał od kelnerki zamówienie i szybko opuścił restaurację, nawet nie patrząc w kierunku ich stolika. Mel powiodła za nim wzrokiem, jej niebieskie oczy spojrzały z wyczekiwaniem na brunetkę. Ginny nakręciła na palec pasmo długich, czarnych włosów. Nie odpowiedziała.
- W takim razie musisz go poznać – stwierdziła Mel. Brunetka posłała jej karcące spojrzenie. – No, co?
                Gwen pokręciła głową i wypiła kolejny łyk sprite’a. Melanie wyjęła z torebki skórzany portfel i zapłaciła, zostawiając pokaźny napiwek. Pożegnała się szybko z przyjaciółką i zniknęła w ciemności nocy. Dziewczyna przez chwilę siedziała samotnie, myśląc o tajemniczym chłopaku ze snów. Czy to przypadek, że widywała go, co noc? Zdawało jej się, że zna jego twarz na pamięć. Zadrżała, przypominając sobie, w jaki sposób wypowiadał jej imię. Jak jego piękne usta układały się, gdy je mówił. Po kręgosłupie przebiegł jej nagły dreszcz.
                Wyszła na chłodną noc, deszcz przestań padać, ale w powietrzu wciąż unosił się jego zapach. Wsiadła do samochodu i z piskiem opon odjechała w stronę domu. W reflektorach SUVa drzewa wyglądały jeszcze straszniej niż za dnia, zaciskała mocno dłonie na kierownicy starając się nie ulec panice. Wdech i wydech. Dziesięć głębokich oddechów.
- Jesteś bezpieczna. To już się nigdy nie powtórzy – szeptała do siebie. – Nic ci się nie stanie.

                Dom był ciemny i pusty. Drżącymi palcami otworzyła zamek i wpadła do środka. Lottie już dawno wróciła do domu, a jej matka nadal była w Luwrze. Zapaliła światło w korytarzu i wdrapała się na piętro do swojego pokoju. Rozejrzała się niespokojnie. Nic się nie zmieniło, książki były rozrzucone na biurku i piętrzyły się na regale. Ubrania, które miała na sobie w szkole wisiały na oparciu krzesła, wrzuciła je do kosza na brudną bieliznę i wzięła szybki prysznic. Wślizgnęła się do łóżka i podciągnęła kołdrę pod sam nos, przyjemne ciepło pozwalało jej mięśniom się rozluźnić. Słabe światło gwiazd wpadało przez szpary w rolecie rozjaśniając mrok. Gwen zacisnęła palce na zniszczonym smoku z czerwonego polaru. Miała go odkąd pamiętała, zawsze dotrzymywał jej towarzystwa w te najbardziej samotne noce. Wyobrażała sobie, że dostała go od taty i, że on gdzieś tam jest i kiedyś wróci. Zegar w salonie wybił jedenastą, zamknęła powieki i powoli zapadła w niespokojny sen, pełen przerażających obrazów i tak doskonale znanej twarzy nieznajomego chłopaka.


Witajcie :D
I jak się podoba? Liczę na dużo, długich komentarzy! :3

wtorek, 22 kwietnia 2014

PROLOG

                Sen powracał każdej nocy.
                Pole bitwy, wszędzie trupy. Połamane chorągwie ze złotym smokiem. W powietrzu unosi się zapach krwi i potu. Biegnie między stosami martwych ciał, szukając go. Potyka się o sztywne nogi, rani łydki o ostre miecze i tarcze. Jej czerwona suknia powiewa za nią, szarpana podmuchami gwałtownego wiatru.
                Wciąż walczy. Jego ciemno rude włosy lśnią w słońcu, podobnie jak błyszcząca zbroja. Zadaje ostateczny cios, swojemu przeciwnikowi, gdy ten wbija mu sztylet w bok, ostrze musi być zaczarowane, bo z łatwością przechodzi przez kolczugę i wbija się w ciało. Miecz opada w dół, ostrze utyka w piersi. Chłopak o kasztanowych włosach łapie się za bok i zatacza. Robi kilka chwiejnych kroków i upada na ziemię. Z wyraźnym trudem bierze kolejny oddech.
                Przyklękuje przy nim, kładąc sobie jego głowę na kolanach. Łzy płyną jej po policzkach, drżącymi rękami przyciska materiał sukni do rany, za wszelką cenę chcąc zatamować krwawienie. Patrzy na jego bladą twarz, kwadratową szczękę, wysokie kości policzkowe, długie rzęsy. Gładzi wolną ręką jego policzek, na skórę chłopaka spada łza. Otwiera powieki i patrzy na nią ślicznymi srebrnymi oczami.
- Gwen – charczy.
- Błagam nie umieraj – dziewczyna przyciska wargi do jego czoła, zasłaniając ich kurtyną czarnych włosów. – Zostań ze mną – szepcze, z ustami przy jego rozpalonej skórze.
- Zawsze będę cię kochał.



___
I tak oto powracam :)

Mam nadzieję, że prolog Was zaintrygował i, że zostaniecie, by czytać dalej.
Buziaczki xoxo 
Alis