poniedziałek, 31 sierpnia 2015

Rozdział 29.

                Artur uderzył boleśnie policzkiem w twardą podłogę. Uchylił powieki, które jednak zamknęły się pod własnym ciężarem. Jęknął cicho. Powoli zaczynały docierać do niego bodźce. Szum silnika, ciało podrygujące na wybojach i liny wpijające się w nadgarstki. Leżał skulony, nie mógł rozprostować nóg. Nie pozwalał mu na to rozmiar bagażnika i wysoki wzrost. Przesunął dłonią po kieszeni dżinsów: Excalibur nadal tam był.
                Odetchnął z ulgą.
                Nie miał zielonego pojęcia, co się stało. Ostatnie, co pamięta to, że poczuł się źle po wypiciu dwóch piw w ciemnym pubie na obrzeżach Londynu. Poszedł do łazienki i voila! Znalazł się w tym przeklętym bagażniku. Oczywiście Hamilton Jackson zabrał mu telefon. Przeklął w myślach. Gwen go ostrzegała, powinien był jej słuchać.
                Samochód ostro skręcił, a Artur uderzył w ściankę bagażnika. Jego ciało podrygiwało na wybojach, obijając się jeszcze bardziej. Musiał szybko wymyślić jakiś plan. Gwen była pół tysiąca kilometrów od niego, nie mogła przyjechać. Poza tym ile czasu minie, zanim zauważy, że coś jest nie tak? Była czarownicą, ale nie była wszystkowiedząca. Usłyszał dwa głosy, od których zjeżył mu się włos na karku. Jeden znał, należał do Melanie, ale drugi był zbyt cichy, by go rozpoznać. Założył, że należał do Hamiltona.
                Poruszył nadgarstkami, a lina zacisnęła się jeszcze mocniej. Po skórze popłynęła stróżka szkarłatnej krwi. Rany szczypały i bolały. Przesunął językiem po spękanych wargach. Nie miał zbyt dużych szans, sama Melanie była niebezpieczna. Z żywiołem ognia w ręku mogła mu mocno pokrzyżować plany. Nie wiedział nic o tym przeklętym chłopaku, który sam mógł być na usługach Morgany.
                Pojazd zatrzymał się i znów nim rzuciło. Uderzył twarzą w tylną ściankę samochodu. Krew trysnęła z jego nosa. Jęknął cicho. Klapa bagażnika się podniosła, oślepiło go ostre światło. Zamknął powieki, ale szybko sobie przypomniał, że im szybciej oko przywyknie do światła, tym szybciej będzie mógł zareagować.
- Wstań i wyjdź. Nie próbuj żadnych sztuczek, bo spale cię jednym ruchem palca – głos Melanie był cichy, ale nie znosił sprzeciwu.
                Powoli i ostrożnie wstał i wyszedł z bagażnika srebrnej limuzyny. Znajdywali się w podziemnym garażu, ale w słabym świetle nie mógł zbyt wiele dojrzeć. Poczuł dotyk lodowatego ostrza na plecach, które wskazało mu kierunek. Dziewczyna poprowadziła go po krętych schodach, aż doszli do hallu wielkiej posiadłości. W ogromnym kominku palił się ogień, przez wysokie okna wpadał blask księżyca. Ściany zdobiły rozmaite bronie i portrety. Szybko rozpoznał kobietę przedstawioną na obrazach.
                Morgana la Fay.
                Gdyby musiał nazwać tą wystawę zatytułowałby ją „Paskudna czarownica przez wieki” albo „Oblicza wiedźmy w epokach”. Hall był pusty nie licząc trzech kanap ustawionych przy kominku. Melanie pchnęła go w stronę ognia. Rozsiadła się wygodnie na jednej z miękkich sof i nawinęła na palec kosmyk brązowych włosów.
- Dobrze, że już jesteście – odezwał się męski głos z piętra, zniekształcony przez echo.
- Wszystko gotowe, moja pani – powiedziała Melanie, podrywając się z siedzenia i wodząc wzrokiem po balkonie.
                Artur wpatrywał się w dziewczynę. Zaczynał się zastanawiać, czy nie ma omamów słuchowych i nie stracił zmysłów. Dlaczego nazwała faceta swoją panią? Co się tu działo?
                Po schodach zszedł lekkim krokiem Jack. Jego ciemne włosy były lekko rozwiane, ale ubiór nienaganny.
- Ty sukinsynie! – Krzyknął Artur, czując nagły przypływ wściekłości i siły.
                Melanie uniosła dłoń w jego stronę, sznury wbiły mu się w poranioną skórę. Zawył z bólu, jego wzrok przykryły czarne mroczki.
                Hamilton zacmokał.
- Musiała cię zmylić moja powłoka, chłopcze. A może powinnam cię nazwać byłym? Tak ich się teraz nazywa, Melanie?
                Artur zbladł. Postać chłopaka zamigotała: zdawał się kurczyć w sobie, włosy wyrastały mu nienaturalnie szybko i przybrały złotą barwę, zupełnie jak oczy. Spodnie od garnituru i biała koszula zmieniły się w prostą, ale drogo wyglądającą suknię. Przed nim w całej okazałości stała Morgana la Fay.
- Tęskniłeś za mną? – Powiedziała z olśniewającym uśmiechem na ustach.
- Suka – wysyczał, robiąc kilka kroków do przód.
                Morgana posłała go do tyłu lekkim skinieniem głowy. Uderzył plecami w kamienną posadzkę i poczuł, że powietrze ulatuje z jego płuc. Ból rozszedł się po nerwach od środka pleców, aż po koniuszki palców. Przetoczył się na bok i z trudem podniósł. Teraz krew sączyła się także z jego brwi, otarł twarz o koszulkę na ramieniu. Czarownica uśmiechała się lekko, dopiero teraz zauważył jaka jest drobna. Była niższa niż Gwen – miała niecałe 160 cm wzrostu, przy wysokiej Melanie sprawiała wrażenie dziecka. Nie rozumiał, jak takie małe ciało może nosić tak czarną duszę.
- Czego chcesz? – zapytał cicho, idąc w jej stronę.
- Tego, co i wy. Zakończyć to raz na zawsze, przerwać łączącą nas więź, którą sam stworzyłeś. No i jeszcze jednej rzeczy, dlatego tu jesteś. A raczej, dlatego jeszcze żyjesz.
                Artur rzucił się do przodu. Rekcja Morgany była szybka, machnęła dłonią, a z podłogi wyrosły grube pnącza, które zacisnęły się na jego ciele, przygwożdżając go do podłogi. Im bardziej się szamotał, tym bardziej się zaciągały.
- Duszące pnącza? – Spytał, sapiąc z braku tchu.
- Rowling wiedziała więcej, niż myślała, że wie – opadła na kanapę i w jej dłoni zmaterializował się kieliszek czerwonego wina. – Nic się nie zmieniłeś Arturze, wyglądasz tak samo, jak wtedy, gdy się poznaliśmy. Tyle was szukałam. I nie spodziewałam się tyle dostać – dodała z uśmiechem, wyraźnie z siebie zadowolona.
- Może raczysz mi coś wyjaśnić? Skoro i tak chcesz mnie zabić, co masz do stracenia?
                Wzruszyła ramionami i powiedziała coś szeptem do Melanie. Dziewczyna słuchała uważnie, a po chwili skłoniła się lekko i wbiegła po schodach. Artur poruszył nadgarstkami, więzy nie zareagowały. Melanie musiała stracić łącze z zaklęciem. Ukrył ulgę.
- Gwen oszukała mnie. Nie tylko ukradła mi tron i koronę, nie wiedziałam, że ma aż taką dużą moc. Cztery żywioły. Nie sądzę, żeby wtedy o tym wiedziała, ale teraz? Mogłaby mieć ogromną moc, gdyby jej rodzina nie wyrzekła się magii i zadbała o jej rozwój.
- Chcesz jej ją odebrać. Morgano, twój geniusz nie ma granic.
                Kobieta zaśmiała się, podeszła do niego blisko. Poczuł jej zapach. Słodki i kwiatowy.
- Sarkastyczny jak zawsze. Ach, kochany. Tyle rzeczy mogłoby być inaczej, gdybyś wtedy posłuchał ojca i ożenił się ze mną.
- Nie kochałem cię.
- Ale mogłam ci dać wszystko, następcę…
- Morgano - przerwał jej, mając dosyć tego przedstawienia - ile bym żył po ślubie? Miesiąc, czy rok? Nie udawaj, że w jakimkolwiek stopniu ci na mnie zależało. Nie chce słuchać tych bzdur.
                Morgana prychnęła. Wstała i przeszła przez hall, po chwili zniknęła na schodach, zostawiając Artura samego. Chłopak odczekał chwilę i powoli zaczął wysuwać dłoń z węzła. Skóra szczypała, gdy przesuwał po niej sznurem. Uwolnił jedną rękę, ale pnącza docisnęły go do podłogi. Zajęczał cicho. Teraz leżał na brzuchu i przyciskał twarz do chłodnej podłogi.
                Miał nadzieje, że Gwen nie wpadnie na pomysł, żeby go szukać.
***
                Mijały godziny.
                Mimo otaczającej ją bańki, Gwen czuła chłód w każdej pojedynczej komórce swojego ciała. Leciały już długo, ponad cztery godziny. Nogi bolały od trzymaniach ich w jeden pozycji, a palce zesztywniały od kurczowego zaciskania ich na kolcu przed nią. Łuski delikatnie ocierały się o policzek dziewczyny.
                To już prawie tu.
                Gwen usiadła i rozejrzała się. Pod nimi nie było już chmur. Z jeden strony w oddali widać było morze, przelatywały nawet w pobliżu miasteczka, w którym spędziła przerwę wiosenną z Arturem. Pomimo pewnego incydentu to był cudowny weekend. Wzrok dziewczyny przykuła ogromna posiadłość, której tereny rozciągały się między dwoma wysokimi wzgórzami.
                Saphira zwolniła lot i lekko obniżyła. Powoli schodziły na coraz niższą wysokość, a dom zaczynał mieć więcej szczegółów. Mogła się przyjrzeć jego oknom, stromym dachom i fasadzie. Smoczyca zatoczyła nad nim kręg.
                To tutaj? Jesteś pewna?
                Tak. Wyczuwam Morganę i Excalibura.
                Gwen zadrżała. Zastanawiała się, czy Artur jeszcze żyje.
            Teren patroluje kilku strażników. Paradoksalnie najmniej jest ich na głównym dziedzińcu – końcem nosa, wskazała na kwadratowy plac przed domem. Mogę tam wylądować i poradzę sobie z kilkoma ludźmi, a ty szybko dostaniesz się do środka.
                A co z resztą strażników?
                Saphira zaśmiała się w duchu – miała dziwny śmiech, na swój sposób piękny. Brzmiał jak grzmot, ale dużo wyższy i łagodniejszy. Gdy śmiała się na głos, bardziej przypominało to warczenie.
                Nie zapominaj proszę, kto tu jest myszką, a kto kotkiem.
                Gwen przewróciła oczami.
                Uważaj na siebie, proszę.
                Ty też moja mała. Trzymaj się.
                W tej samej chwili, gdy to powiedziała, złożyła płasko skrzydła. Natychmiast zanurkowały w dół. Bańka zniknęła, a ostry wiatr rozwiał jej włosy i uderzał mocno w twarz. Smoczyca otworzyła je dopiero, kilka metrów na ziemią, jeszcze sekunda, a uderzyłyby o twardą ziemię. Zamachnęła się nimi kilka razy, wytracając impet i wylądowała z hukiem na dziedzińcu.
                Strażnicy sięgnęli natychmiast do broni, ale smoczyca była szybsza. Z dzikim rykiem zionęła na nich szafirowym ogniem. Gwen zsunęła się po jej grzbiecie.
- Będzie dobrze – powiedziała Saphira. – Idź!
                Gwen dotknęła palcami ust i wykonała dłonią pół-obrót. Smoczyca ryknęła krótko i wzbiła się w powietrze. Dziewczyna podbiegła do drzwi, które otworzyły się przed nią z hukiem. Razem z nią do domu wpadł podmuch lodowatego wiatru, który zgasił ogień w kominku.
                Artur leżał na ziemi pod siatką z zielonych pnączy, które ciasno oplatały jego ciało. Patrzył na nią z przerażeniem wymalowanym na twarzy, które mieszało się ze wściekłością. Ku jej zdziwieniu zauważyła, że to na nią był wściekły. Zmarszczyła brwi. Przeniosła wzrok na kobietę, stojącą kilka metrów dalej w okręgu namalowanym białą farbą.
- No nareszcie. Myślałam, że już nie dotrzesz.
                Gwen rozłożyła ręce.
- Nigdy nie odmawiam zaproszenia, które notabene się zawieruszyło. Nie potrzebujesz Artura, uwolnij go.
                Morgana zaniosła się śmiechem. Artur spojrzał na nią i pokręcił głową. Uniosła rękę, wokół jej nóg zawinął się wiatr. Czarownica przestała się śmiać. W jeden chwili siedziała, patrząc na nią pusto, a w drugiej już stała i posłała w jej stronę kulę ognia. Gwen uniosła ręce, a woda z całego pokoju ustawiła przed nią tarczę. Pchnęła ją dalej, ale Morgana rozpuściła ją machnięciem.
                Zaczęły walczyć, w stronę dziewczyny wystrzeliły kolczaste pnącza, które spaliła na popiół. Odpowiedziała na nie ostrym podmuchem wiatru, który uderzył w Morganę. Osłoniła się ramieniem, strumień rozproszył się. Gwen wyczarowała rośliny, które przebiły ziemię i wystrzeliły w stronę blondynki. Wykorzystała chwilę nieuwagi Morgany i odwróciła się w stronę fontanny na dziedzińcu. Wyciągnęła dłoń i zacisnęła ją w pięść, skupiając całą moc na wodzie, wystrzeliwującej w górę.
                Rozległ się huk i kamienna figura została rozerwana w drobny mak. Woda wystrzeliła w górę pod ogromnym ciśnieniem i zalała posadzkę. Dziewczyna skierowała falę prosto do domu, był to jedyny żywioł, którego Morgana nie potrafiła kontrolować. Jednak czarownica była równie sprytna, uderzyła mocno w ziemię, która zadrżała potężnie. Kryształy roztrzaskały się w drobny mak, ostre kawałki szkła uniosły się w powietrze i ruszyły w stronę Gwen.
                Krzyknęła i zasłoniła się rękami. Ostrza zawisły kilka centymetrów od jej twarzy, odepchnęła je od siebie, a one upadły kilka metrów dalej. Niektóre raniły Artura, ale ona zdawała się tego nie zauważać. Chłopak nadal leżał na ziemi, mokry od wody, która zalała hall.
- Tylko na tyle cię stać?! – Krzyknęła Morgana i posłała w jej stronę ognistego węża.
                Gwen odskoczyła w ostatniej chwili i zatopiła go ogromną falą wody. Morgana wyglądała przerażająco z płonącymi, złotymi oczami, mokrymi, ale rozwianymi włosami i bladą z furii twarzą. Jej usta przybrały siny odcień. Ciskała w nią na przemian kulami ognia, podmuchami lodowatego wiatru i mackami pnączy. Dziewczyna starała się odeprzeć każdy jej atak, ale czarownica konsekwentnie przypierała ją do muru. Gwen zaryzykowała spojrzenie na Artura, który szamotał się w swoich więzach. Wyciągnęła dłoń i nakazała się rozchylić roślinom.
                Nie zmarnował tej okazji. Wyskoczył w górę, zanim Morgana znów zacisnęła je wokół jego ciała. Z bojowym okrzykiem rzucił się do przodu i otworzył Excalibura. Długie ostrze błysnęło w świetle księżyca i starło się z mieczem, który błyskawicznie znalazł się w ręce Morgany, na jej twarzy malowała się zdziwienie. Nie spodziewała się, że jedyna broń, która mogła ją zabić, będzie w ich rękach. Czarownica walczyła dzielnie, a jej pnącza cały czas atakowały Gwen. Dziewczyna złączyła dłonie razem. Poczuła jak w jej ciele rośnie Moc. Wiedziała, że długo jej nie utrzyma. Potrzebowała tego.
                Wypchnęła całą skupioną energię przed siebie, z jej palców wyskoczyły błękitne błyskawice, które rozjaśniły pokój. Uderzyły czarownicę w pierś, posyłając ją przez całą długość hallu. Upuściła miecz, gdy uderzyła w przeciwległą ścianę.
- Arturze! – Krzyknęła, a jej głos zdawał się znikać w brzęczeniu elektryczności.
                Chłopak jednak usłyszał.
                Pokonał dzielącą ich odległość kilkoma, dużymi krokami. Uniósł miecz i spojrzał w złote oczy Morgany. Zawahał się, czarownica uśmiechnęła się szeroko, a jej tęczówki błysnęły. Gwen widziała to jak na zwolnionym tempie, słyszała swój krzyk. Z podłogi wzniósł się odłamek kryształu, który wibrując, wbił się w prawy bok Artura. Chłopak spojrzał na niego zdziwiony i opuścił miecz. Dziewczyna rzuciła się do przodu, jednocześnie posyłając lekki wiatr, który zmienił tor lotu Excalibura.
                Ostrze weszło gładko w pierś kobiety. Morgana westchnęła. Jej złote spojrzenie zbledło. Spojrzała zaskoczona na miecz w swoim ciele i wydała ostatni jęk. Włosy rozsypały się po posadzce, tworząc wokół niech aureole. Artur upadł obok niej, a z jego boku popłynęła krew, która mieszała się z krwią czarownicy. Gwen zerwała się z podłogi, raniąc sobie dłonie o odłamki.
                Przebiegła przez pomieszczenie i opadła na kolana. Artur uśmiechał się do niej lekko. Położyła sobie jego głowę na udach i pogładziła go drżącą dłonią po włosach.

- Ty pieprzony idioto – wyszeptała, a do oczu napłynęły jej łzy, które spłynęły po bladych policzkach. - Nienawidzę cię.

~*~*~*~
Jak Wam się podoba? :)
Mam nadzieję, że spełnił Wasze oczekiwania, jestem ciekawa, co sądzicie. Dlatego proszę Was o pozostawienie komentarza. 
To nie koniec, możecie być pewni.
Pojawią się jeszcze dwa rozdziały plus epilog, ale nie jest to pewna liczba, może ich być więcej.
Jak na razie zostawiam Was z (mam nadzieje) rozpalonymi sercami, które domagają się więcej.
Zostawcie po sobie chociaż mały ślad.
Powodzenia w nowym roku szkolnym!
Do której klasy idziecie?
Kocham Was,
Wasza Raven.

czwartek, 27 sierpnia 2015

Rozdział 28.

- Wyglądasz przepięknie, córeczko.
                Aurora przysiadła na wannie i spojrzała ciepło na Gwen. Dziewczyna uśmiechnęła się i obróciła wokół własnej osi. Czarne włosy były splecione w warkocza, który zaczynał się na czubku jej głowy i opadał na plecy. Czarna sukienka na szerokich ramionach była prosta, ale podkreślała jej atuty. Na szyi błyszczał złoty łańcuszek z zawieszonym krukiem, łypiących na wszystkich rubinowymi oczami.
- Dziękuję mamo.
                Kobieta podeszła do niej i podała jej pudełeczko na biżuterię.
- Chciałam ci je dać dopiero na bal maturalny, ale wyglądasz tak cudownie… - Zaśmiała się, próbując odgonić łzy z oczu. Gwen przytuliła ją mocno. – Wydaje mi się, że dopiero wczoraj twój ojciec podał mi cię w szpitalu. Od początku miałaś te swoje złote oczy. Lekarze twierdzili, że to cud. I mieli rację, byłaś, jesteś cudem. Żałuję, że Greg nie może cię widzieć…
- Mamusiu, przestań. Bo zaraz się rozbeczę.
                Aurora zaśmiała się i pogładziła ją po policzku. Jej brązowe oczy lśniły od łez.
- Musisz wiedzieć, że nie odszedł z własnej woli. Na pewno nie z własnej. Kochał cię i kochał mnie. Jeśli gdzieś tam jest to na pewno za tobą tęskni – znów zaśmiała się nerwowo i otarła łzy. – No już otwórz!
                W środku na czarnym aksamicie leżały kolczyki, białe diamenciki w oprawie białego złota, przypominały kształtem łzę. Niektóre miały błękitny blask, gdy łamało się na nich światło. Gwen aż pisnęła z radości. Odwróciła się do lustra i szybko przypięła je do uszu. Wyglądały idealnie. Pasowały do jej jasnej skóry i kruczoczarnych włosów.
- Idealnie pasują. Spójrz na mnie, proszę – kobieta musnęła jej policzku odrobiną różu.
- Mamo – Gwen przeciągnęła ostatnią samogłoskę. – Wiesz, że nie lubię różu na policzkach.
- Gin. Popatrz w lustro.
                Z ciężkim westchnieniem spełniła prośbę matki. Jej policzki miały lekki kolor, były nim tylko muśnięte. Złagodziło to choć trochę jej ostre rysy i chłodne spojrzenie. Wyglądała dużo cieplej.
- Dziękuje mamo – uściskała ją mocno i pożegnała się.
                Lottie uścisnęła ją w kuchni i życzyła powodzenia. Dziewczyna pomachała im, gdy wycofywała swój samochód z podjazdu. We wstecznym lusterku widziała czarny futerał skrzypiec swojej babci. Po śmierci Janette rozstroiły się i przyprószyły kurzem, ale nie wyobrażała sobie, żeby zagrać swój ostatni koncert w liceum na innych skrzypcach.
                Ledwie wyjechała z drogi dojazdowej do swojego domu zadzwonił jej telefon. Odebrała go, posługując się zestawem głośnomówiącym.
- Halo?
- Panna Ravenscar? - Roześmiała się głośno. Artur próbował obniżyć swój głos i brzmiał prześmiesznie. – Nie wyszło mi, prawda? – Jego baryton znów był normalny.
- Cześć misiek. Wyszło. Jak po egzaminie?
- Zadowolony. Dzwonię, żeby życzyć ci powodzenia na koncercie. Napisałem do Willa, żeby mi ciebie nagrał.
- Pełna inwigilacja. A ty co będziesz robił?
                Minęła tablicę informującą, że wjechała do Banetown. Zwolniła. Miała piętnaście minut zapasu do zebrania orkiestry.
- Zadzwonił do mnie Jack i zaprosił na piwo. Zgodziłem się.
                Gwen zachłysnęła się powietrzem. Znów zaczęło padać.
- Arturze, chyba nie mówisz poważnie. Jack od Melanie?
                Chłopak westchnął ciężko.
- Wiem, co myślisz. Ale jest w Londynie z Mel, są u jej ciotki i on się nudzi, bo one znów gdzieś poszły. Nic mi się nie stanie. Mel to nie Morgana. Poza tym mam Excalibura.
                Prychnęła.
- I co zabijesz ją? Arturze, błagam. Znam cię. Współczujesz, dlatego tak trudno będzie nam to zakończyć. Zawsze tak było, że szukałeś remisu, ale…
                Chłopak warknął.
- Wiem Gwen, wiem – oczami wyobraźni widziała jak zamyka oczy i marszczy brwi. - Tym razem nie będę, jak przyjdzie, co do czego to zrobię, co będzie trzeba. Ale teraz się nie martw, jedź do szkoły i zagraj tak, jakby od tego zależało jutro. I pomyśl czasem o mnie – dodał lekko zachrypniętym tonem.
                Przewróciła oczami i skręciła na szkolny parking. Zaparkowała i zmieniła głośnik na telefon. Przyłożyła aparat do policzka.
- Jeszcze tylko tydzień.
- Szybko zleci. Powodzenia, kochanie. Trzymam kciuki.
- Dziękuję – już miała się rozłączyć, gdy dodała: Arturze, proszę uważaj na siebie.
***
                Gwen odetchnęła z ulgą, gdy zaczął się ostatni antrakt. Była naprawdę zmęczona grą. Odkręciła butelkę i wypiła kilka sporych łyków. Kilka osób z orkiestry wyszło na korytarz porozmawiać ze znajomymi i rodziną. Dziewczyna pomachała Bonnie, która rozmawiała z sekcją rytmiczną i również opuściła aulę. Większość osób skierowała się do kafeterii, gdzie sprzedawano ciasto i kawę. Aurora miała słabość do domowych wypieków, więc na pewno też tam była.
                Dziewczyna nie myliła się. Odnalazła swoją matkę w tłumie siedzącą w towarzystwie szczupłej, ale niskiej blondynki o szafirowych oczach. Gdy ją zobaczyła, wstała i uścisnęła ją mocno.
- Cudownie ci idzie, nie masz pojęcia jaka jestem dumna! To moja koleżanka z liceum i studiów Anastazja Marshall.
- Miło mi cię poznać Ginevro.
                Wyciągnęła do niej rękę, którą dziewczyna odruchowo ujęła. Nie mogła uwierzyć własnym uszom. To ten głos słyszała w szpitalu, gdy była nieprzytomna.
- Chyba się już znamy, proszę pani.
- Nie możesz mnie pamiętać, spotkałyśmy się jak byłaś malutka.
                Usiadła obok swojej matki, naprzeciw kobiety. Jej krótkie blond włosy okalały okrągłą twarz. Miała żywe niebieskie oczy, podkreślone rdzawą kreską. Splotła palce na filiżance, odsłaniając nadgarstek. Gwen przyjrzała się tatuażowi na skórze kobiety. Kolejna druicka runa w jednym dniu. Zakręciło się jej w głowie.
- Jest pani konserwatorem sztuki?
                Anastazja uśmiechnęła się.
- Nie, jestem nauczycielką. Pracuję w szkole dla dziewcząt, które są – zawahała się, odchrząkując – uzdolnione.
- Ana, proszę – wyszeptała Aurora, ale Gwen i tak to usłyszała.
                Blondynka spojrzała na nią niebieskimi oczami. Ciszę i gęstą atmosferę, która zapadła przy stoliku, przerwał dzwonek telefonu Aurory. Przeprosiła je, po czym wyszła na korytarz, by w spokoju porozmawiać.
- Czuję, że odnalazłabyś się w mojej szkole – powiedziała Anastazja, przyglądając się Gwen przymrużonymi oczami.
- Z całym szacunkiem, ale nie wie pani nic o moich talentach.
                Kobieta uśmiechnęła się pod nosem.
- Od razu widać, że jesteś Ravenscar, masz ich pazur. No cóż, wiem więcej o tobie niż myślisz. Przyglądamy się tobie od dłuższego czasu.
                Gwen wiedziała, że ma na myśli jej wybuch sprzed półtorej roku. Pochyliła się lekko nad stołem. Jej złote oczy błysnęły mocno.
- Wyłóżmy karty na stół. Przecież rozpoznaje pani głos – warknęła, czuła krew przyspieszającą w jej żyłach.
                Wzięła głęboki oddech, który miał ją uspokoić.
- Jesteś naprawdę potężna – powiedziała cicho.
- Przepraszam za to – Aurora opadła na krzesło. – Dzwoniła pani Lancey.
                Gwen uniosła brwi.
- Co chciała od ciebie matka Melanie?
- Najwyraźniej Mel nie odzywa się do niej od dwóch miesięcy. Po przyjeździe do Banetown praktycznie urwał się z nią kontakt. Jej chłopak Jack też nic nie wie.
                Dziewczyna zbladła. Nie mogła złapać tchu.
- Jak to Jack nic nie wie? – Ledwie wysapała.
                Przed oczami pojawiły jej się czarne plamki. Zacisnęła dłonie na kolanach, by ukryć przed kobietami ich drżenie. Woda w butelce przednią, zaczęła bulgotać. Przymknęła powieki, próbowała opanować swoją Moc, a zdenerwowanie nie było zbyt pomocne.
- Gwen, wszystko w porządku?
- Tak, tak. Przepraszam, muszę już iść.
                Wybiegła z kafeterii i próbowała dodzwonić się do Artura. Odezwała się tylko poczta głosowa. Zaklęła siarczyście, na co kilka osób zareagowało głośnym westchnieniem. Przyłożyła dłonie do twarzy. Jak mogła być taka głupia! To jasne, że Morgana nie pokaże im swojej własnej twarzy. Mogła się tego domyślić. Czy bransoletka była faktycznie od Jacka, czy to też był magiczny obiekt od czarownicy. Najgorsze w tym wszystkim było to, że doskonale wiedziała, kiedy Artur będzie sam. I wykorzystała ten moment.
                Łzy pojawiły się w jej oczach. Przycisnęła dłoń do twarzy. Nie wiedziała, co ma zrobić. Droga z Banetown do Londynu samochodem trwałaby prawie siedem godzin, nie uwzględniając korków. A Morgana już teraz mogła zabijać jej chłopaka. Krople przezroczystej cieczy płynęły po jej policzkach, a ona nie miała zamiaru ich ścierać.
                Musiała się dostać do Londynu szybciej i znała tylko jeden sposób.
                Rozległ się pierwszy dzwonek. Biegiem rzuciła się do auli, gdzie Bonnie siedziała już przy fortepianie. Jej brązowe włosy były rozpuszczone i rzucone na plecy. Podbiegła do niej i oparła się o instrument.
- Gwen. Co ci jest?
                Wzięła chrapliwy oddech.
- Wybacz mi Bonnie, ale ja muszę jechać. Artur – urwała, nie wiedząc, co powiedzieć dalej.
                Dziewczyna zamknęła z hukiem klawiaturę.
- Chcesz mi powiedzieć, że wychodzisz przed końcem sztuki? Masz pojęcie ile to dla mnie znaczy? Jezu Gwen, nie sądziłam, że wywiniesz mi taki numer!
- O co chodzi?
                Do barierki podeszła Rosaline. Zielonymi oczami wodziła między obiema dziewczynami.
- Wybacz mi, ale on jest w niebezpieczeństwie i muszę jak najszybciej go znaleźć.
- Chyba oszalałaś! – Krzyknęła Rose. – Obleje cię.
- Błagam, zrozumcie mnie…
                Blondynka położyła dłoń na czole.
- Tego się obawiałam, jak mogłam ci zaufać. Jesteś po prostu nieobliczalna.
- Panno Blake – Anastazja Marshall pojawiła się znikąd. – Myślę, że Ginevra nie robi tego specjalnie. Ma pani tyle wspaniałych skrzypków, którzy na pewno znają tą partię i dadzą sobie radę. Proszę jej wybaczyć.
                Rose zamknęła oczy. Gwen nie miała pojęcia, co się właśnie wydarzyło, jednocześnie była ogromnie wdzięczna tej kobiecie kimkolwiek była, za pomoc. Nauczycielka spojrzała na nią ze smutkiem.
- Przepraszam. Idź Gwen, jeśli naprawdę, co się dzieje to musisz iść.
                Dziewczyna rzuciła się jej na szyję i uściskała ją mocno. Przytuliła też Bonnie, która z westchnieniem lekko poklepała ją po plecach. Gdy zabrzmiał drugi dzwonek, wypadła na korytarz.
- Ginevro! – Głos Anastazji rozbrzmiał ponad gwarem widzów.
                Odwróciła się na pięcie, kosmyki jej włosów, które uwolniły się z upięcia, okalały jej twarz. Czarna sukienka lekko zsunęła się z jej ramienia. Poprawiła ją niedbałym ruchem ręki. Kobieta stała prosto między mijającymi ją ludźmi i patrzyła na nią żywymi, błękitnymi oczami. Podeszła do niej, a w jej dłoni błysnęło ostrze. Złapała dziewczynę za nadgarstek i szybko pociągnęła metalem po skórze. Gwen wzdrygnęła się, ale nie poczuła bólu – tylko lekkie pieczenie. Jej skórę pokrył czarny tusz. Zupełnie jakby była nocnym łowcą. Gdyby nie wściekłość i smutek, którą czuła roześmiałaby się.
- Uważaj na siebie – powiedziała tylko kobieta i puściła ją.
- Dziękuję.
                Nie miała pojęcia, kim jest ta kobieta, ani co jej zrobiła. Ale czuła siłę, która pobudziła jej serce, by szybciej pompowało krew. Biegła długimi korytarzami, a jej nogi były jakby silniejsze. Wypadła na parking, pokryty kałużami, deszcz zacinał ostro, przez co jej ubranie natychmiast przemokło.
                Dopadła do swojego samochodu i drżącymi dłońmi odpaliła silnik. Wyjechała na drogę i ruszyła w stronę domu.
                Saphiro!
                Trzęsła się z zimna, gdy czekała na odpowiedź smoczycy. W końcu w jej głowie odezwał się jej aksamitny głos.
                Gwen, co się dzieje?
                Otworzyła przed nią swoją głowę, pozwalając jej skorzystać ze swoich wspomnień. W czasie, gdy Saphira przeglądała jej myśli udało jej się wyjechać z miasta. Deszcz przestał padać tylko na chwilę, co wykorzystała, by docisnąć gaz do podłogi. Wiedziała, że ryzykuje, ale musiała znaleźć się jak najszybciej przy Arturze.
                Muszę go odnaleźć. Użyje zaklęcia lokalizacji. Mam w domu kilka jego rzeczy. Ale jak się dostanę do Londynu? Samochodem będzie to trwało wieki.
                Zaniosę cię.
                Dasz sobie radę z takim obciążeniem?
                Smoczyca prychnęła głośno.
                Ginevro, jestem magicznym stworzeniem. Dam sobie radę.
                Dziewczyna tylko kiwnęła głową. Wpadła do pustego domu i pognała po schodach do góry. W biegu zrzuciła sukienkę i przebrała się w czarne spodnie, bawełnianą koszulkę na krótki rękaw i gruby sweter. Złapała za kilka koszulek Artura i rzuciła je na podłogę w pokoju. Sięgnęła po samochodową mapę Wielkiej Brytanii i wyciągnęła nad nimi ręce. Szeptała szybko zaklęcie, a karki przesuwały się poniżej jej rąk. W końcu zatrzymały się, na mapie pokazującej północną stronę londyńskich przedmieść. Położyła na karcie jeden z ostro zakończonych kamieni z runami, które znalazła razem z księgą zaklęć.
- Wskaż mi – wyszeptała w języku magii.
                Kawałek skały obrócił się i wskazał punkt, którego współrzędne wpisała w GPS w telefonie. Okazało się, że jest oddalony o 150 km od Londynu. Włos zjeżył się jej na karku. Co takiego kombinowała Morgana, że musiała wyciągnąć Artura tak daleko. Nie skupiała się na tym jednak długo, był bliżej niej niż myślała. Bądź, co bądź to dla niej lepiej.
                Zbiegając na dół, ubrała wysokie buty, które zasznurowała pomagając sobie magią. Złapała płaszcz i wybiegła na zewnątrz.
                Saphiro. Gdzie jesteś?
                Przyjdź nad jezioro, wyląduje tam za chwilę.
                Dziewczyna ruszyła biegiem w wskazanym kierunku. Już z daleka usłyszała łomot skrzydeł smoczycy, cień jej ciała na chwilę przysłonił jej księżyc i spowił las w mroku. Potknęła się o wystający korzeń i runęła jak długa, boleśnie tłukąc sobie kolano i biodro. Jęknęła mimowolnie. Zacisnęła zęby i poderwała się z mokrej ziemi.
                Poczuła Saphirę całą sobą, jeszcze zanim ją zobaczyła. Smoczyca miała zatroskaną minę.
- Jesteś gotowa – powiedziała, przyklękując na lewe kolano. – Wiem, o tym. Udowodniłaś to.
                Gwen odbiła się od ziemi i wylądowała na jej grzbiecie.
- Nie pamiętam, jak się to robiło – wyszeptała, czując narastającą panikę.
                Spokojnie. Wszystko ci pokażę.
                Po chwili jej głowę wypełnił obraz jej siedzącej na grzbiecie smoka. Ułożyła podobnie nogi i złapała się wystającego przed nią kolca. Saphira stanęła na nogach pewnie i rozprostowała skrzydła. Gwen nadal nie mogła pojąć ich rozmiaru. Smoczyca poruszyła nimi lekko i przysiadła na zadzie.
                Siła z jaką odepchnęła się od ziemi, sprawiła, że Gwen prawie zsunęła się do tyłu. Zamachnęła się kilka razy skrzydłami i wzbiły się ponad las. A potem wyżej i wyżej. Powietrze było lodowate i wilgotne. Ich oddechy zamieniały się w parę. Ale dziewczyna nie marzła, mimo wiatru smagającego jej ciało, rozwiewającego włosy, czuła ciepło.
                Otoczyłam cię warstwą ochronną, która działa podobnie jak ta, którą wyczarowałaś, by ratować Artura przed moim ogniem. Jej utrzymanie nic mnie nie kosztuje – dziewczyna nie mogła przestać się zdumiewać z jaką łatwością odczytuje jej emocje. Nie potrafiła sięgnąć tak głęboko w smoka. – Odpocznij. Nie pozwolę ci spaść.

                Gwen jednak nie była śpiąca. Po chwili wzniosły się ponad chmury i zostały oświetlone blaskiem gwiazd i księżyca. Pod nimi roztaczał się szarawy ocean chmur. Wiatr tutaj był odrobinę lżejszy. Smoczyca frunęła mocno odpychając się skrzydłami. Musiała osiągnąć już ogromną prędkość, lecieć szybciej niż pikujący sokół. Położyła się płasko na jej grzbiecie. Obserwowała szybkie ruchy skrzydeł. Uspokajał ją miarowy dźwięk uderzania o powietrze. Zamknęła oczy, modląc się, by zdążyły na czas.

~*~*~*~ 
Cześć Miśki!
Porobiło się, co? Podoba Wam się przebieg akcji? Zostawcie komentarz!
Trzymacie się,

Jak zwykle zabetowała niezastąpiona Julią z "Książki według Wącham Książki" <3

czwartek, 20 sierpnia 2015

Rozdział 27.

                Gwen wróciła do domu, gdzie zastała swoją mamę w towarzystwie Jacka, po kuchni krzątała się Lottie. Jej rude włosy były spięte w ciasnego koka, uśmiechała się, ale jej oczy były smutne. Dziewczyna nalała sobie soku i usiadła przy blacie.
- Wszystko w porządku?
                Kobieta postawiła przed nią talerz z obiadem.
- Tak, jestem tylko trochę zmęczona – powiedziała. Pogłaskała ją po ręce. – Niech panienka się nie przejmuje mną, niedługo egzaminy, teraz na tym powinnaś się skupić.
                Przewróciła oczami i zabrała się do jedzenia. Szybko zjadła i poszła do swojego pokoju, przebrała się w wygodne legginsy i koszulkę Artura. Miała ich już kilka, często mu je podkradała, dzięki temu miała wrażenie, że zawsze jest blisko. Wyjęła zbiory zadań i sfatygowany już zeszyt, w którym obliczała zadania. Wstępnie miała już zagwarantowane stypendium na Cambridge, ponieważ rok wcześniej wzięła udział w konkursie fizycznym i zaliczyła wakacyjny kurs, ale i tak wszystko zależało od tego egzaminu. Wiedziała, że umie, ale gdzieś z tyłu głowy czaił się niepokój, że Morgana może wykorzystać każdą chwilę, gdy są oddzielnie. A mimo wszystko przyszłość nie kończyła się na zakończeniu przeszłości, oni mieli żyć dalej.
                Głos matki wyrwał ją z skupienia, przetarła oczy i spojrzała na zegarek w telefonie. Pracowała już od czterech godzin.
- Gwen, kolacja!
                Przeciągnęła się, plecy jej zesztywniały, a noga ścierpła. Odkrzyknęła, że zaraz będzie i weszła do łazienki, związała swoje czarne włosy w luźnego koka na czubku głowy i obmyła twarz. Zmyła resztki makijażu, które wytarła podczas nauki i zeszła na dół.
                Aurora z Jackiem siedzieli już w jadalni i rozmawiali o czymś żywo.
- Dobrze, że już jesteś – powiedział mężczyzna. Przesunął do niej półmisek z sałatką. – Obryta na środę? Od czego zaczynasz?
- Jutro jeszcze powtarzam matematykę. Angielski, w czwartek francuski, piątek mam wolne, poniedziałek matematyka i wtorek fizyka. Później zostaje mi tylko chemia i biologia.
                Jack skinął głową.
- Dlaczego astronomia?
                Gwen wzruszyła ramionami.
- Uwielbiam gwiazdy, chce je poznać. Pracować z nimi.
                Jack pokiwał głową. Resztę kolacji milczała. Obserwowała narzeczonego matki, szukała w nim oznak tego mężczyzny, o którym opowiadał jej Artur – gwałciciela. Dla niej był miły, dla Aurory czuły i kochający. Z jednej strony czuła, że coś z nim jest nie w porządku, a z drugiej wierzyła w drugą szansę.
                Po skończonej kolacji napuściła wody do wanny i dolała olejku różanego. Przygasiła światło i otworzyła okno, wpuszczając do środka majowe powietrze przesycone zapachem kwiatów, rosnących w ogrodzie. Zrzuciła z siebie ubrania i posłała je ruchem ręki do kosza na brudną bieliznę. Weszła do wanny i powoli zanurzyła się w pachnącej wodzie. Zsunęła się plecami po ściance, aż woda zamknęła się nad jej twarzą. Czarne włosy unosiły się wokół niej niczym macki. Otworzyła oczy i spojrzała w ciemniejące niebo za oknem.
                Wyciągnęła głowę dopiero, gdy zabrakło jej powietrza. Uniosła do góry wodną kulę i cisnęła nią przez łazienkę. Przecięła pomieszczenie jak pocisk i robiła się na kafelkowej ścianie. Uniosła brwi. Wyciągnęła dłoń i palcami nakazała się podnieść wodzie. Krople przesunęły się po podłodze i ścianie i znów wróciły do kuli, która powoli już przewędrowała przez łazienkę i zawisła nad jej ręką. Zacisnęła pięść i woda wróciła do wanny.
                Owinęła się ręcznikiem i zawinęła włosy w miękki turban. Jedną ręką myła zęby, a drugą odpisywała Arturowi na wiadomości. W końcu odłożyła telefon na szafkę i wypłukała usta. Nakładała krem na twarz, gdy usłyszała, że ktoś wszedł do jej pokoju. Wyjęła z szuflady miękką piżamę i szybko się ubrała.
- Mamo?
                Nie usłyszała odpowiedzi, więc ostrożnie otworzyła drzwi.
- To tylko ja – usłyszała zimny głos Jacka, od które zjeżyła się jej skóra na karku.
                Gwen skrzyżowała dłonie na piersiach, próbując ukryć brak stanika. Nie spodziewała się go tutaj.
- Gdzie jest mama? I czego chcesz?
                Mężczyzna siedział na jej łóżku i opierał łokcie na kolanach. W dłoniach obracał małe niebieskie pudełko.
- Bierze prysznic, chciałem ci to dać dzisiaj – podał jej pudełko. Wzięła je niepewnie. – To taki prezent, przyniesie ci szczęście na egzaminach. Jutro rano lecę do Stanów na trzy tygodnie, więc sobie odpoczniesz. – Przyjrzał się uważnie jej twarzy. Podszedł do niej powoli, jak drapieżnik. – Nie lubisz mnie, co?
                Wzięła ciężki oddech. Czuła od niego zapach szkockiej. Stłumiła w sobie dreszcz.
- Nie o to chodzi. Chcę, żeby mama była szczęśliwa. Będę cię lubiła tak długo, jak będziesz jej to dawał. Ale spróbuj ją zranić, a uwierz mi, że będziesz tego żałował do końca życia.
                Zaczęły jej drżeć palce. Zacisnęła je w pięść. Pomyślała, że wybuch przed nim byłby najgorszym, co może zrobić. Jack odsunął się od niej, na jego twarzy malowało się zdziwienie.
- Twój kochaś powiedział ci, prawda? – Skinęła głową. – A opowiedział ci, co mi zrobił?
                Prychnęła.
- Gdybym była na jego miejscu, już byś nie żył. Skończyłam tą dyskusję, wyjdź – czekała na jego ruch, ale się nie poruszył. Z nerwów trzęsły się jej ręce, wazon na biurku zaczął drżeć – Chyba nie chcesz, żeby mama się o wszystkim dowiedziała, czyż nie?
                Syknął i ruszył w stronę drzwi, które zamknęły się za nim z hukiem. Rzuciła pudełko na biurko i dotknęła dłonią swojego czoła. Było gorące. Odetchnęła ciężko i padła na łóżko. Z kieszeni spodenek wyjęła swój telefon i wykręciła numer Artura.
- Co tam kochanie? – Jego głos od razu przywołał uśmiech na jej twarz.
- Nic specjalnego. Uczyłam się cały dzień, a ty?
                Ułożyła się wygodnie na plecach i bawiła się wykończeniem koszulki.
- Gdy pociąg tylko opuścił dworzec, powitałem biologię na randce.
- Zdradzasz mnie? – Zapytała z uśmiechem.
                Roześmiał się.
- Nie. Ona myśli, że to na poważnie, a dla mnie to tylko służbowa relacja. Mojego serca nawet nie ma w Londynie.
                Po piersi Gwen rozeszło się przyjemne ciepło.
- Och, to dobrze. Randkowałam dzisiaj z fizyką – dodała cichutko.
- Mam być zazdrosny? Już widzę jak marszczysz te swoje brwi – westchnął przeciągnę. – Chciałbym pocałować tą pionową zmarszczkę między nimi.
- Chciałabym, żebyśmy byli razem.
- Przyjedziesz w następny piątek, prawda?
- Wsiadam w pociąg zaraz po egzaminie z chemii. Jutro kupię bilet.
                Ziewnął mocno. Jej też się to udzieliło.
- Chyba pora iść spać, co? – Spytał.
- Tak naprawdę jest dopiero 22. Wyspałeś się w ogóle dzisiaj?
                Przez chwilę milczał.
- Miałem koszmary. Zwykłe, nie retrospekcje. Pospolity koszmar, który mnie kompletnie przetyrał. Gwen ledwo się trzymam, pogadamy jutro, okay?
- Jasne, misiek. Kocham cię.
- I ja ciebie. Dobranoc.
- Dobranoc.
                Przez chwilę jeszcze słuchała jego oddechu, żadne z nich nie chciało się pierwsze rozłączyć. W końcu to ona nacisnęła czerwony klawisz i odłożyła telefon na szafce. Wsunęła się pod kołdrę i zgasiła lampkę nocną. Pokój pogrążył się w ciemności, sen długo nie nadchodził. Czekała na niego w bezruchu, w końcu, gdy zegar wskazał dwudziestą trzecią, jej powieki zamknęły się, a ona zasnęła, niespokojnie śniąc.
***
                Deszcz uderzał o szybę i dach samochodu Gwen, gdy powoli zbliżała się do szkoły. Uczniowie mieli się stawić dopiero o 8.45, ale ona nie mogła wyczekać w domu. Mimo zaciśniętego z głodu żołądka zjadła przygotowane przez Lottie gofry z owocami, ubrała pożyczoną przez Aurorę bransoletkę z delikatnej czerwonej wstążki, na której wisiała zawieszka przedstawiająca jedną z druickich run. Po kilku miesiącach znała je na tyle, by wiedzieć, że ta wzmacnia umysł. Była ciekawa, czy to przypadek, czy jednak Lottie się myliła i jej matka wiedziała więcej niż myślała.
                Zaparkowała na swoim ulubionym miejscu i naciągnęła kaptur płaszcza na głowę. Przeszła przez parking, na tyle szybko na ile pozwalały jej wysokie obcasy. Szkoła była cicha, ci uczniowie, którzy już dotarli spojrzeli na nią pusto, niektórzy uśmiechnęli się. Ocieplanie jej wizerunku na pewno przyniosło korzyść.
                Zostawiła w swojej szafce torebkę i płaszcz, do kieszeni sukienki wrzuciła telefon i zaczęła bezwiednie chodzić po korytarzu. Po kilku minutach zatrzymała się przed drzwiami Sali muzycznej, na zewnątrz rozległ się grzmot. Zadrżała. Z lekkim wahaniem nacisnęła klamkę, która ustąpiła pod wpływem jej nacisku.
                Gwen dotknęła czarnej pokrywy fortepianu, przypomniała sobie dzień, w którym znalazła Artura grającego „Preludium e-moll” Chopina. Otworzyła klawiaturę i dotknęła dłonią jednego z czarnych klawiszy. Uśmiechnęła się. Usiadła i kontynuowała melodię, którą doskonale znała. Jej stopa naciskała pewnie pedał, a dłonie poruszały się sprawnie nad klawiaturą. Długie palce zakończone okrągłymi, czarnymi paznokciami uderzały w klawisze. Pochylała się lekko do przodu, włosy zsunęły się z jej ramienia i przysłoniły twarz.
- Tak myślałem, że to ty.
                Głos Dylana wyrwał ją z zamyślenia. Gwałtownie przerwała grę, dźwięk urwał się w pół. Spojrzała na niego zimnym spojrzeniem. Jednocześnie w głębi czuła wstyd, że przerwał jej w tak intymnej chwili. Wyglądał bardzo swobodnie, nonszalancko opierając się o framugę.
- Czego znowu chcesz?
                Wyciągnął z wewnętrznej kieszeni jedwabną białą chusteczkę i zamachał nią.
- Pokoju. A przynajmniej pertraktacji.
                Gwen opuściła głowę, by ukryć uśmiech. Chłopak podszedł bliżej i oparł się o instrument. Owionął ją jego zapach. Pachniał świeżo skoszoną trawą z nutką sosny, która miała ukryć zapach papierosa oraz skórzaną kurką, którą przewiesił sobie przez bark.
- Pertraktuj w takim bądź razie.
- Przestanę wkurzać twojego faceta dostawianiem się do ciebie, o ile przestaniesz mnie zwalczać. To bardzo pociągające.
                Przewróciła oczami.
- Dylan, zrozum wreszcie. To, że cię odtrącam za każdym razem nie oznacza, że cię podrywam. Po prostu mnie wkurzasz – miała inne słowo na końcu języka, ale przecież miała nie przeklinać.
- Co nie zmienia faktu, że działa to w inną stronę – uśmiechnął się.
- Czyli jeśli się zgodzę to będziemy po prostu kumplami z rocznika?
                Pokiwał głową.
- Ale spróbuj złamać postanowienia tego układu, to pożałujesz – wstała i wyciągnęła dłoń w jego stronę. – Zgoda.
                Uścisnął jej dłoń. Miał mocne dłonie, dużo bardziej szorstkie od Artura, ale jednocześnie dużo słabsze. Dotykając dłoni swojego chłopaka, czuła się bezpiecznie. Skarciła się w myślach za porównywanie obu chłopaków.
- Lubię dobre układy. Powinniśmy to opić, Raven.
                Uśmiechnęła się.
- Nikt już tak do mnie nie mówi.
- Postaraj się, żeby sobie przypomnieli o tej ksywce. Do twarzy ci z nią było.
                Odwrócił się na pięcie i wyszedł z sali. Usiadła z powrotem do fortepianu i położyła palce na klawiszach. Jednak wena ją opuściła. Wyciągnęła telefon, akurat gdy zaczął dzwonić.
- Hej.
- Hej. Dzwonię tylko, żeby życzyć ci powodzenia – głos Artura był balsamem dla jej duszy, którego teraz potrzebowała ponad wszystko. W tle słychać było gwar rozmów i nawoływania. – Jesteś już w szkole?
- Dziękuję i wzajemnie. Od pół godziny – wiedziała, że się uśmiechnął. – Zakopałam topór wojenny z Dylanem.
                Po drugiej stronie słuchawki zapadła cisza.
- Teraz naprawdę zaczynam być zazdrosny.
- Głównym postanowieniem jest fakt, że jeśli zejdzie ze stopy koleżeńskiej układ jest zerwany. Nie musisz się martwić. Kocham cię ponad wszystko, nie zauważyłeś?
                Roześmiał się.
- Coś tam mi mignęło.
- Arturze.
                Zaśmiał się jeszcze raz.
- Wybacz kochanie. Muszę się zbierać, zabierają telefony do depozytu na czas egzaminu. Odezwę się później. Kocham cię.
- Powodzenia. Ja ciebie też.
                Gwen też musiała się zbierać. Zostawiła torbę w szafce i do klasy weszła tylko z przyborami do pisania. Podpisała się na karcie i zajęła wylosowane miejsce. Obok niej siedziała Jules, która grała na wiolonczeli w orkiestrze. Uśmiechnęła się do niej ciepło, pokrzepiająco. Dziewczyna odpowiedziała podobnym uśmiechem. Zaciskała palce mocno na długopisie i nerwowo kreśliła nim po kartce. Głos przewodniczącego komisji egzaminacyjnej przywrócił ją do rzeczywistości. Spojrzała na swój brudnopis i zdębiała.
                Całą stronę pokrywały druickie runy, niektóre znała, a niektórych nigdy wcześniej nie widziała. Szybko przewróciła kartkę na drugą stronę i przycisnęła ją dłonią do blatu. Znowu drżały jej ręce. Strząsnęła nimi, by pozbyć się drżenia.
- Wszystko w porządku, Gwen? – Zapytała Jules, pochylając się w jej stronę.
                Dziewczyna pokiwała głową.
- Tak, nic mi nie jest. To tylko stres.
- Panno Ravenscar – głos profesor Milton, która zasiadała w komisji skutecznie uciszył salę. – Zbladłaś, na pewno wszystko w porządku? Nie chcemy powtórki, prawda?
                Kilka osób zachichotało. Gwen poczuła, że czerwienieje na twarzy.
- Naprawdę, pani profesor. Nie ma powodu do zmartwień.

                Rosaline pogłaskała ją pokrzepiająco po ręce, gdy położyła na jej ławce zestaw pytań. Gwen wyjrzała przez okno, deszcz zacinał w szyby, po których spływały krople zostawiając za sobą ślad i łącząc się w sieć. Stopniowo wyciszała swój umysł, kiedy zegar nad tablicą wskazał dziewiątą, ledwie usłyszała, że mogą zaczynać. Otworzyła zestaw, a jej głowa była czysta i gotowa do pracy. 
~*~*~
Dodaje dla Was rozdział o 1.05 dziękuję Wam za to, że jesteście.
Miłego dnia!
Kocham Was.

Od pewnego czasu współpracuje z Julią (swoją drogą moją przyjaciółką) z "Książki według Wącham Książki", która została moją betą. Zabetowała mi ten rozdział i poprzedni.
Dziękuję bardzo!
Alis