- Dlaczego śnię te sny? - Spytała w końcu, przerywając milczenie.
- Jesteś wcieleniem duszy Ginevry Pendragon, żony Artura i królowej Camelotu - odpowiedziała spokojnie Charlotte, dodając do swojej herbaty mleka. Objęła kubek szczupłymi palcami i przystawiła go do ust. - A także kluczem.
- Co to znaczy? Czy te sny to wspomnienia? Dlaczego pojawiają się w takich strzępkach?
Kobieta uniosła dłoń, nakazując jej spokój. Gwen oparła się o oparcie, biorąc głęboki wdech. Nakazała sobie spokój, tylko tak mogła wszystko pojąć. Nie mogła sobie pozowlić na stratę kontroli nad sobą, to zawsze się źle kończyło.
- Tak, są to wspomnienia. Śnią ci się, ponieważ twoją pamięć została zablokowana. Jesteś kluczem do miejsca ukrycia Exallibura - najpotężniejszej broni na świecie, jedynego miecza mogącego zabić czarownicę o tak wielkiej mocy jak Morgana la Fay - Gwen zadrżała na dźwięk tego imienia. - Ty wiesz jak go zdobyć, a Artur wie jak go użyć. Niekażdy jest godzien dźwigania tego oręża.
- Dlaczego tak dziwnie reaguję na druickie runy.
Charlotte zmarszczyła brwi.
- Co masz na myśli?
- Zanim zemdlałam na historii, przeglądałam materiały do pracy z historii i tam były runy. Później w szpitalu słyszałam głos, który mówił, że je blokuje. O co tu chodzi, czy to nie pamięć blokuje mnie?
Gwen oparła stopy o drewno i nachyliła się w stronę kobiety. Jej bursztynowe oczy błyszczały, jak ogień. Zacisnęła kurczowo pięści, aż zbielały jej knykcie. Była jednocześnie zaciekawiona i wystraszona. Charlotte zmrużyła oczy, rude kosmyki okalały jej twarz, podkreślając bladą cerę.
- Chodzi o twoje wspomnienia. Ujawiają się stopniowo, powoli tak, żeby cię nie zszokować. Miały się zacząć pojawiać dopiero, gdy twoja moc będzie wystarczająco rozwinięta, by móc znieść konsekwencje, związane z ich wartością.
- Moje szesnaste urodziny. Wyzwoliłam wtedy moc, prawda?
- Tak i omal przez to nie zginęłaś. Furia, jaką wtedy poczułaś, sprawiła, że straciłaś nad sobą panowanie. Pewnie nie wiele z tego pamiętasz, ale...
- Dlaczego mam to? - Przerwała jej Gwen, podwijając rękaw bluzy i pokazując kobiecie poszarpaną bliznę, biegnącą wzdłuż wnętrza przedramienia.
- Zraniłaś się. Owładnęła się siła, której nie potrafiłaś okiełznać. Próbowałaś rzucić klątwę na Amy Willow i przypieczętować ją własną krwią - dziewczyna wydała z siebie zduszony okrzyk. - Nie wiem, dlaczego chciałaś to zrobić, ale musiała cię na prawdę wkurzyć.
Charlotte nie wiedziała, ale ona tak. Spotkała Amy na jednej z wakacyjnych imprez, dokładnie 19 lipca, w dniu swoich szesntastych urodzin. Willow była już mocno wstawiona i zaczęła jej wyrzucać wiele rzeczy. Między innymi to, że jej rodzina to skupisko czarownic (co okazało się prawdą), babsztyli, które nie potrafią utrzymać przy sobie męża, a jej matka ucieka do Paryża, bo nie jest w stanie patrzeć na pamiątkę po swoim facecie, która każdego dnia przypomnia jej, że poniosła klęskę. Następne co pamiętała to szpitalne ściany, ból w przedramieniu i zatroskaną twarz Aurory, która zapłakana siedziała koło łóżka córki i jej cichy głos, gdy powiedziała, że Melanie Lancey i jej rodzice przeprowadzają się. Daleko. Nie dane im było się nawet pożegnać. Zanim wyszła ze szpitala, Mel była już po drugiej stronie Atlantyku w luksusowyn penthousie na Manhattanie.
- Panienko Gwen?
- Charlotte, proszę przestań do mnie mówić w ten sposób - poprosiła błagalnym toniem.
- Jest w tobie królewska krew, muszę odnosić się do ciebie z szacunkiem - powiedziała z uśmiechem i ujęła dłoń dziewczyny.
- Czasem nie mówisz "panienko" - stwierdziła z przekąsem.
- Tak, ale wtedy używam twojego pełnego imienia - Ginny skrzywiła się. - Jeśli nie odpowiada ci taki tytuł, mogę się do ciebie zwracać per wasza wysokość.
Ginny zaśmiała się krótko, gładząc kciukiem kostyki Lottie.
- Zostańmy przy tej "panience" - Charlotte uśmiechnęła się szeroko. - Wracając do tematu. Kim jest dla mnie Artur?
- Artur był kiedyś twoim mężem - Gin ponownie się skrzywiła. - Mieliście dziecko, urodziło się po jego śmierci w walce z Mordredem, generałem wojsk Morgany. To ono dało początek linii Ravenscarów.
Gwen drgęła. Kiedyś, tysiąc lat temu miała dziecko. Poczuła nagły przypływ ciepła, rozlewający się od jej serca, aż do koniuszków palców. Jednocześnie było to powalone, była swoim własnym potomkiem? Skrzywiła się. Charlotte zaśmiała się.
- Myślisz, że to dziwne, ale to sprawa duszy. Twoja nigdy nie zaznała spokoju, bo nie wypełniła swojego przeznaczenia. Zresztą jak Artura. Więc nie zastanawiam się nad tym, czy jesteś swoim własnym potomkiem, bo nie przyniesie to nic poza bólem głowy - Lottie uśmiechnęła się do niej dobrodusznie.
- Dziękuję Charlotte.
Kobieta skinęła głową, ale milczała.
Cała złość, którą czuła od kilku dni, zniknęła. Wreszcie rozumiała kim jest, dlaczego przydarzają się jej takie dziwne rzeczy. Nie wiedziała, do czego ją to wszystko doprowadzi, ale najbliższa przyszłość, wydawała się choć trochę mniej mglista. Musiała się nauczyć panować nad swoją mocą, chociażby po to, by móc bronić się przed Morganą. Była pewna, że czarownica prędzej, czy później powrócić, by dokończyć dzieła. Gdy nadejdzie ten moment, będzie gotowa.
- Wiesz już kim on jest?
Pytanie Lottie wyrwało ją z zamyślenia. Spojrzała na nią, a między jej brwiami pojawiła się pionowa kreska. Odsuneła grzywkę z twarzy i założyła włosy za ucho, odsłaniając delikatne rysy. W południowym słońcu, jej oczy zdawały się być, jak prawdziwy bursztyn.
- Artur? Znam go. Przyjaźnimy się - Gwen uśmiechnęła się, na wspomnienie ich spotkania nad jeziorem i jego aksamitnego głosu.
Charlotte spojrzała przez ramię, na zegar wiszący koło drzwi tarasowych. Wskazówki wskazywały pierwszą po południu. Podniosła się z kanapy i wzięła ze stołu puste kubki. Srebrne pasma w jej włosach błyszczały w delikatnych promieniach słońca. Wiatr przyniósł zapach kwiatów i zbliżającego się deszczu.
- Proszę, przyjdź do mnie w niedziele. Amy pyta tylko o ciebię - powiedziała z uśmiechem i zniknęła we wnętrzu domu.
***
Niedzielne popołudnie przyniosło silny wiatr i ciemne, deszczowe chmury. Gwen wygładziła granatową sukienkę w drobne, jasnoniebieskie kwiatki z rękawem trzy czwarte i wysiadła z samochodu, przed domem Charlotte. Na ramieniu miała zawieszoną torebkę, niosła papierową torbę z dobrym winem dla gospodarza i bukiet wiosennych kwiatów dla gospodyni. Weszła na ganek, niewielkiego domu na przedmieściach Banetown. Na parapietach stały donice z pelargoniami. Drzwi otworzył mąż Charlotte - Thomas, był to dobrze zbudowany mężyzna, wysoki o siwych włosach. Ginny pamiętała, że jak była mała miały odcień czekolady.- Witaj kwiatuszku! - Powiedział do niej ciepło i cmoknęli się w policzki.
Podała mu prezent.
- Cześć Tom, mama przesyła pozdrowienia.
- Dziękuję - wziął od niej płaszcz i zawiesił go na wieszaku. Ręką wskazał jej, by ruszyła do środka domu. - Aurora ciągle w Paryżu?
- Niestety - odpowiedziała smutno. - Bardzo żałuje, że nie może przyjść.
Weszli do kuchni, gdzie Charlotte wraz z córką i synową kończyły szykować obiad. Gwen przywitała się z każdą kobietą krótkim uściskiem. Byli sobie tak bliscy jak prawdziwa rodzina, w dzieciństwie Ginny spędzała tu większość swojego wolnego czasu. Zżyła się z domownikami tak bardzo, że traktowała Daphne jak starszą siostrę, a George'a jak starszego brata.
Córka Lottie w ogóle nie przypominała swojej matki. Miała krótkie brązowe włosy, twarz w kształcie serca, z ostro zakończonym podbródkiem i nieduże usta swojego ojca. Jednak w jej szarych oczach był ten sam błysk, co w oczach Charlotte. Żona George'a - Susan była drobną blondynką o zielonych oczach i delikatnych rysach. Luźna, biała sukienka opinała jej ciążowy brzuszek.
- Jak się czujesz? - Spytała Gwen, zabierając od Sue miskę z młodymi ziemniakami.
Kobieta splotła dłonie na brzuchu.
- Jest coraz żywszy - powiedziała z uśmiechem, gładząc go. - I coraz większy.
Charlotte spojrzała na nią ciepło z jadalni, gdzie stawiała bukiet na stole. Podeszła do nich i objęła obie dziewczyny w talii.
- Jak każdy Maycer. Z George'm i Daphne było tak samo. Pod koniec każdej ciąży miałam wrażenie jakby uczyli się karate w moim brzuchu.
Daphne spojrzała na matkę, jej brwi były ściągniętę. Położyła ręce na biodrach, a jej sylwetka wyglądałaby groźnie, gdyby nie szeroki uśmiech rozjaśniający jej twarzy.
- Nie przesadzasz mamo?
- Przysięgam, zawsze wszędzie cię było pełno.
Do kuchni wszedł mąż Daphne - Philip, niosąc na rękach małą Amelię. Dziewczynka pisnęła z radości na widok Gwen i zręcznie wyślizgnęła się z ojcowskiego uścisku. Wylądowała lekko i podbiegła do swojej idolki. Wskoczyła wprost w wyciągnięte w jej stronę ramiona Ginny, ten gest opanowały do perfekcji, gdy tylko mała nauczyła się chodzić. Amy wtuliła główkę w szyję dziewczyny, pachniała słodko, dziecięcymi kosmetykami. Pocałowała ją delikatnie w miękkie włosy.
- Tęskniłam za tobą Amy - powiedziała do niej cichutko tak, że tylko dziewczynka mogła ją usłyszeć.
- Ja za toba tez Dzini - Amelia splotła rączki na jej karku i spojrzała jej w oczu. Gwen zawsze zaskakiwało jak bardzo podobna jest do swojej babci. Wyglądała dokładnie tak jak Charlotte, gdy była w jej wieku.
Mężczyźni stanęli progu jadalni i spojrzeli na nie, uśmiechając sie lekko. Stojący obok Thomasa George wyglądał prawie jak jego kopia. Dzieci Maycerów były bardziej podobne do swojego ojca niż matki, ale oboje mieli ten sam błysk w oku co Charlotte. Kobieta zdjęła fartuszek i odwiesiła go na hak, przy drzwiach do spiżarki. Miała na sobie ołówkową spódnicę w oliwkowym kolorze i szarą koszulę, z ozdobnym plastronem pod szyją.
- Zapraszam na obiad - powiedziała z uśmiechem.
Wszyscy zasiedli do stołu w jadalni. Na obiad były ulubione potrawy Gwen: krem pomidorowy i wołowina w sosie rozmarynowym. Koło niej, na wysokim krzesełku siedziała Amy, która opowiadała jej o swoim życiu, o przedszkolu, o swojej przyjaciółce Mary i swojej nieulubionej koleżance Kate, która zawsze zabierała jej ulubioną lalkę. Ginny starała się ukryć uśmiech, gdy mała opowiadała kolejną tragiczną historię, o tym jak to Kate pierwsza dobiegła do półki z lalkami i wybrała sobie najładniejszą Barbie. Zazdrościła dziewczynce takich problemów, chciała wrócić do czasów swojego przedszkole, gdy jej mama pracowała jeszcze w muzeum Banetown jako początkujący historyk sztuki. Faktycznie nie zarabiała tam tyle, ile w Luwrze, ale była bliżej Gwen.
Przy stole panowała wesoła atmosfera wszyscy się śmiali i opowiadali dowcipy. Thomas wstał i otworzył wino od Ginny. Po kolei nalewał każdemu słodkiego trunku do kieliszków, aż doszedł do Gwen.
- Pijesz kwiatuszku?
- Odrobinę. Jestem samochodem.
- Thomas - powiedziała ostrzegawczo Lottie, ale w kącie jej ust czaił się uśmiech.
- Charlotte, nie przesadzaj, jest prawie dorosła - odpowiedział jej mąż, nalewając wina do połowy kieliszka.
- No właśnie prawie.
Wszyscy wybuchnęli śmiechem i wzieśli toast za zdrowie gospodyni. Mała Amy zaklaskała w dłonie. Dziewczynka wyciągnęła dłonie do Gwen, dziewczyna wzięła ją na ręcę i posadziła sobie na kolanach. Amelia wygładziła swoją czerwoną sukienkę, która zawinęła się nad kolanami. Ginny objęła ją ramionami i słuchała uważnie rozmowy Thomasa i Georga - oboje byli nauczycielami, z tą różnicą, że Thomas pracował jako nauczyciel muzyki, a George wykładał anatomię na Londyńskim Uniwersytecie Medycznym.
- Co ci się stalo? - spytała Amy, wodząc paluszkiem po poszarpanej bliźnie, na przedramieniu Gwen.
Dziewczyna przeklnęła w myślach siebie samą za to, że zapomniała o niej. Nie chciała, żeby mała ją zobaczyła, a tym bardziej, żeby ktoś inny zwrócił na nią uwagę. Poczuła na sobie spojrzenie wszystkich zgromadzonych przy stole. Podniosła wzrok na Charlotte, która odłożyła sztućce na talerz i przyglądała jej się zmartwionym wzrokiem.
- Przewróciłam się i drasnełąm się o wystające szkło.
Amy przesuwała paluszkiem po bliźnie w tą i z powrotem zafascynowana jej kształtem. Gwen czuła, że na policzkach rozlewa się jej plama szkarłatu. Daphne spojrzała na córkę z mieszaniną złości i zaskoczenia na twarzy, otworzyła usta, by skarcić córkę, ale Ginny pokręciła głową.
- Miałam wypadek rok temu. Przewróciłam się i upadłam na szkło - Amy była zbyt mała, by odkryć kłamstwo. Zresztą nikt oprócz Charlotte nie znał prawdy. Oficjalna wersja była taka, że Gwen zaliczyła próbę samobójczą. Przez długi czas sama w to wierzyła, tak było łatwiej. Była pijana, zaszczuta przez Amy Willow i jej przerażające klony, nie pamiętała nic z tamtej nocy.
- Musisz baldziej uwazać - powiedziała Amelia i uśmiechnęła się słodko. Gwen mogłaby przysięgnąć, że usłyszała ciche westchnienie ulgi, wydane przez każdego przy stole.
- Masz rację. Muszę - uśmiechnęła się do dziewczynki i pocałowała ją w miękkie włosy.
Kilka godzin później zaparkowała swojego SUV-a w garażu. Chwilę siedziała w samochodzie, wciągając zapach skóry i pomarańczowego odświeżacza powietrza, który mieszał się z wonią jej ulubionych perfum Lacoste. Spojrzała na swoje odbicie we wstecznym lusterku, zmęczenie odbiło piętno na jej twarzy. Policzki się jej zapadły, a spod makijażu przebijały ciemne sińce pod oczami. Westchnęła cicho i ściągnęła włosy w kucyka. Wzięła torebkę z przedniego siedzenia i weszła do pustego domu.
W kuchni panował półmrok, zapaliła światło i włączyła radio. Silny głos Adele, rozwiał ciszę. Wrzuciła kluczyki do miski i dokładnie zamknęła drzwi. Sprawdziła, czy wszystkie okna są zamknięte, spuściła rolety. Z kubkiem zielonej herbaty weszła do swojej sypialni. Przerzuciła utwory w swoim iPodzie i wybrała smętny, fortepianowy kawałek.
Przebrała się w wyciagnięty dres, który służył jej za piżamę i zakopała się w pachnącej różami pościeli. Piła ciepły napój, słuchając płynnej gry. Wyobrażała sobie palce wyczarowujące te dźwięki z klawiatury fortepianu. Subtelne ruchy nadgarstka, kasztanowa czupryna. Obraz Artura siedzącego przy fortepianie tak mocno wbił się w jej wspomnienia, że nie potrafiła myśleć o niczym inny.
Zapadła cisza.
Rozpoczął się kolejny utwór. Cichę piano fortepianu, zostało zagłuszone, przez delikatne skrzypce. Gwen odstawiła kubek na stolik. Usiadła prosto na łóżku i wpatrywała się w głośniki. Od wielu miesięcy unikała skrzypiec. Odkąd umarła jej babcia - matka Aurory. To ona nauczyła ją grać na tym instrumencie. Zawsze grywały razem duety skrzypcowe, Janette akompaniowała jej na wiolonczeli, fortepianie, czy harfie. Była wszechstronym muzykiem i wspaniałym nauczycielem. Odkąd odeszła dziewczyna nie była w stanie dotknąć skrzypiec, które zawsze będą się jej z nią kojarzyły.
Jednak tego dnia musiała się przełamać, znaleźć siłę, by pokonać własne lęki. Pamiętała dzień, gdy z łzami w oczach i w żałobnym stroju chowała instrument do schowka pod dnem szafy. Weszła do garderoby i otworzyła drzwiczki starej szafy. Kartony po butach, stare zeszyty czy partytury zalegały na dnie. Delikatnie je wyjęła i podważyła deski. Wyjęła ze skrytki czarny futerał, przez chwilę patrzyła na niego, nie mogąc się ruszyć. Drżały jej dłonie. Powoli uchyliła pokrywę, na czarnym atłasie leżały piękne skrzypce. Czas nie odbił na nich żadnego śladu. Jasne drewno było błyszczące, one same delikatne w dotyku. Pogłaskała je, jakby witała się ze starym przyjacielem. Wzięła do ręki smyczek, doskonale pasował do jej dłoni, zupełnie jakby był zrobiony specjalnie dla niej.
Łza spłynęła po jej policzku.
Objeła palcami gryf i ostrożnie wyjęła instrument. Przeszła do pokoju, gdzie lampka nocna rzucała plamę światła na drewnianą podłogę. Oparła skrzypce o bark, dociskając je brodą. Poprawiła ułożenie palców na strunach i pociągnęła krótko smyczkiem. Dźwięk był czysty i delikatny. Przeleżały kilka miesięcy, a jednak nie potrzebowały strojenia. Oddychała ciężko, jakby miała przebiec maraton.
Każde pociągnięcie smyczka, było jak ostrze wbite w jej serce. Wszystkie smutki, zmartwienia raniły ją ponownie, by dać jej siłę. Muzyka stawała się coraz bardziej agresywna, upadła na kolana, łzy spływały po jej policzkach, które błyszczały od nich. Smyczek wyślizgnął się z jej dłoni i upadł na podłogę.
Gwen spojrzała na niego, ocierając oczy. Odłożyła skrzypce na łóżko, by wstać i iść po niego. Zatrzymała się w połowie ruchu. Wsparta na jednym kolanie, z dłoniami opartymi o udo. Była czarownicą, nie musiała wstawać. Wyciągnęła rękę w stronę smyczka i wypuściła głośno powietrze. Nie wiedziała jak ma to zrobić, ale była pewna, że się jej uda. Oddychała głęboko, jednocześnie wyobrażając sobie, że smyczek unosi się w powietrze i ląduje na jej wyciągniętej dłoni.
Otworzyła oczy i spojrzała na unoszący się na wysokości jej dłoni przedmiot. Uśmiechnęła się szeroko, zaciskając na nim palce. Odłożyła instrument do futerału i spojrzała ostatni raz na zdjęcia stojące na półce. Janette też tam była, siedząca przy fortepianie obok wnuczki. Jej czarne włosy były upięte w gładki kok nad karkiem, niesforne kosmyki otaczały jej łagodną twarz.
- Dziękuję - szepnęła.
Ułożyła się na boku i zgasiła światło.
___
WERSJA NIE POPRAWIONA, WYBACZCIE BŁĘDY :)
Poprawioną wersję dodam, gdy moja beta mi ją prześle ;*
Mam nadzieję, że rozdział się podoba!
Powiem, że wakacje mi służą, mam mnóstwo pomysłów, czasem aż się w nich gubię :)
Chcę zrobić stronę "Informowani", co Wy na to? Przesyłabym Wam wiadomości na maila/aska/bloga/fanpage na facebooku informacje o nowych rozdziałach? Co Wy na to?
Buziaki Kochani!